Thursday, May 9, 2013

Dłutowanie

    Ósma rano. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz, nastawiłem budzik tak wcześnie. Szedłem do dentysty na dziewiątą, wiec musiałem się było jakoś przygotować, tym bardziej, że zapowiadało się wyrywanie. Jednak może zanim zajmę się opisem ekstazy podczas samego wyrywania, to opowiem jak do konieczności wykonania tego zabiegu doszło.

    Była sobota. Środek nocy. Czekaliśmy z Leszkiem na pętli autobusów nocnych przed salonem meblowym Emilka, wzdłuż którego stal ciąg szarych ludzi, mających nadzieje, że za kilka miesięcy uda im się kupić upragnioną meblościankę, czy inna szafę z płyty paździerzowej. Siedzieliśmy wygodnie na pustej ławce przystanku, z niesmakiem, sącząc ostatnie, cieple już piwa. Przez ulice przechodziła grupka ludzi. Dwie kobiety, trzech mężczyzn. Cos krzyknęli w naszym kierunku. Nie pamiętam, bym w odpowiedzi, rzucił w ich kierunku coś obraźliwego z wyjątkiem paru przyjacielskich „kurew”. Od grupki, oderwał się podtatusiały osobnik i tak energicznie, na ile pozwalała jego tusza i wpływ spożytego w sporej ilości alkoholu, podszedł do nas. Nie zawracałem sobie jednak nim głowy. Na pewno poprosi o papierosa, albo spyta, która godzina, pomyślałem. Zanim jednak usłyszałem, rozpoczynające kulturalną rozmowę: „Dobry wieczór. Przepraszam, że niepokoję” poczułem uderzenie w szczękę, na tyle silne, że siłą nabranego rozpędu, moja głowa zaliczyła jeszcze metalowy słupek podtrzymujący daszek przystanku. Chyba, urwał mi się na chwile film, ale nie do tego stopnia, żebym nie podjął w tak ciekawy sposób zagajonej rozmowy. Następne, co pamiętam, to jak w zwolnionym tempie, szamoczę się z moim adwersarzem i staram sobie przypomnieć cos z judo. Nie wiem, dlaczego, ale zawsze na zajęciach trafiał mi się osobnik najcięższy w grupie, co teraz zaowocowało klasycznie wykonanym rzutem, O-Goshi, czyli klasyczny rzut przez biodro. Tu znowu urwał mi się film, a kiedy nastąpiła kolejna odsłona, siedziałem okrakiem na klatce mojego rozmówcy, moje paznokcie mocno wbijały się w wewnętrza powierzchnie dłoni, która powoli formowała się pieść. Pod sobą widziałem twarz mojego dyskutanta, która wyrażała bezgraniczne przerażenie. Spojrzałem w około. Leszek zapalczywie przekonywał o czymś resztę towarzystwa. Nikt więcej nie powiedział ani słowa. Kobiety były dziwnie blade. Wyglądało na to, że moje argumenty przekonały towarzysza rozmowy. Zaproponowałem, żeby na jej zakończenie powiedział „Przepraszam Pana”, co tez niezwłocznie, drżącym głosem uczynił. Schodząc, z jego tłustego cielska, poczułem ból w kolanie. Spojrzałem na nie: „Cholera. Rozprułem prawie nowe jeansy. Matka mnie zabije”. Właśnie zaczęły się zjeżdżać autobusy. Dopiliśmy resztki piwa, postawiliśmy butelki przy śmietniku, żeby zbierający je rano bezdomni, nie musieli po nie nurkować w koszu. Pożegnaliśmy się i ja utykając z lekka pobiegłem do mojego nocnego linii 607.

    Bez przygód dojechałem na moje osiedle. Jak zwykle o tej godzinie, poszedłem na zaplecze sklepu i zgarnąłem butelkę mleka i bułkę paryską. Utopiłem zęby w chrupiącym pieczywie, ale nie zdążyłem oderwać go od ust, kiedy ktoś zaświecił mi w oczy ostrym światłem, a z boku usłyszałem: „To ten. Trzymać go”.  Nie było, po co uciekać, z reszta bagietka była taka smaczna. Zza światła latarki wyłonił się milicjant. Grzecznie spytał: „Co to jest” chcąc złapać za koniec bagietki. Nie chciałem tłumaczyć oczywistości, jednak szybko zabrałem bułkę, nie, dlatego, że mogła stać się materiałem dowodowym, ale dlatego, że miałem ochotę na drugiego kęsa. Podeszli inni. Otyła kobieta wygrażając mi palcem tuz przed nosem wrzeszczała: „Odechce ci się kraść, złodzieju”. Już miałem wyrzucić z siebie stek inwektyw, ale zorientowałem się, że muszę wpierw uporać się z połknięciem bułki. Chyba nadchodzący kac, zaczynał dawać znać o sobie, bo nie było to łatwe. W tym momencie jeden z otaczających mnie, wyrwał mi z ręki moja ostatnia nadzieje, na pokonanie tego, co miałem w ustach, butelkę mleka. To było już za dużo. Wyplułem to, co miałem w ustach kobiecie pod nogi i krzyknąłem jej prosto w twarz: „Przecież zapłaciłem”. „I jeszcze bandyta kłamie.” Odpowiedziała. Milicjant złapał mnie za ramie i poszliśmy na zaplecze. Zaświecił latarką na kratki z mlekiem. Na jednej z butelek leżał banknot dziesięciozłotowy, przekraczający swa wartością ponad dwukrotnie wartość rynkową pieczywa i mleka, które nabyłem.  „No i co?” rzuciłem z triumfem. Zamaszyście ugryzłem spory kawal buły, wyciągnąłem z kratki nowa butelkę mleka i kuśtykając odmaszerowałem w kierunku domu. „Ale żeby mi to było ostatni raz!” krzyczała kobieta i oczami wyobraźni widziałem jak chowała mój banknot do kieszeni.

    Kiedy przyszedłem do domu już świtało. Ojciec miał zaraz wstać, wiec nie chciałem blokować mu łazienki i tym bardziej uniknąć powracającego pytania: „Co? Znowu się uchlałeś?”. Nawet nie umyłem zębów. Walnąłem się na przemyślnie, posłane wcześniej przez zapobiegliwą mamę lóżko i natychmiast zasnąłem. Obudziłem się o dziesiątej. Spałbym pewnie dłużej, ale obudził mnie ból. Nawet do końca nie wiedziałem co mnie bolało. Jedna z przyczyn zlokalizowałem, kiedy wstawałem z łóżka. Było to kolano. Drugim powodem była szczęka. Wszystkim jednak dyrygował kac, a ból głowy, grał pierwsze skrzypce.  W łazience zdjąłem spodnie. W kolanie miałem dość paskudnie wyglądającą dziurę. Obmyłem ją ciepłą wodą i zajrzałem do lustra. No tak. To nadal byłem ja, ale nieco szerszy w twarzy niż zwykle. Spuchnięta szczęka zaczęła mi przypominać wydarzenia poprzedniej nocy. Nie mogłem jednak zrozumieć dlaczego moja twarz była nadal symetryczna, skoro dostałem tylko jeden cios z lewej strony. Postanowiłem przesłuchać jedynego dostępnego, naocznego świadka. Zadzwoniłem do Leszka. „Ty, co się wczoraj działo?”. „Jak twoje kolano” zapytał zamiast od razu wczuć się w role przesłuchiwanego. „A w sumie dobrze, a co?” odpowiedziałem niewiele mijając się z prawdą. „No, bo żeś się nieźle z tym grubym zawinął” zaczął wyjaśniać Leszek. „Że niby co?” postawiłem kolejne rzeczowe pytanie. „Domyślam się, że chciałeś go przerzucić, ale chyba ci się nóżki ugięły. Niewiele brakowało, żeby to on na tobie wylądował. Pamiętasz jak wyciągałeś denko od butelki?” „Jakiej butelki?” nie mogłem przypomnieć sobie przebiegu zdarzeń. „Przecież butelki odstawiliśmy pod śmietnikiem”. Starałem się udowodnić, że moja pamięć, nie jest jeszcze taka kiepska. „Nie, tej, na którą wylądowałeś z tym grubym”. Kurtyna niepamięci nagle się otworzyła. Faktycznie tak było. Mój plan uporania się z tłustym ciałem przeciwnika zakładał wykonanie rzutu, który wydawało mi się, że został mistrzowsko wykonany, do momentu, kiedy moje nogi odmówiły posłuszeństwa i ugięły się pod naporem nadmiaru obcego ciała. Wtedy moje lewe kolano miało bliski kontakt z denkiem od zamiecionej na stertę piachu, butelki po winie. Podziękowałem Leszkowi za wyjaśnienia, umówiłem się kontrolnie na piwo i choć zupełnie zapomniałem, po co do Leszka zadzwoniłem, jego wyjaśnienia zdawały się odpowiedzieć na wszystkie nurtujące mnie wtedy pytania. Znalazłem się znowu w łazience i ponownie zajrzałem w lustro. Gęba była spuchnięta tak jak podczas poprzedniego w nim występu. Zacząłem myc zęby i wtedy cos chrupnęło, pokazały mi się gwiazdy i na podłogę wypadł kawal zęba otulony fioletowa amalgamatową plombą. Rozdziawiłem się, do lustra, żeby obejrzeć zniszczenia od wewnątrz. No tak. Dolna lewa piątka. Z zęba nie było prawie co zbierać. Została tylko, jedna niewielka ścianka. „Nic to” pomyślałem, „Jakoś się dosztukuje” i kontynuowałem szczotkowanie, co jakiś czas zagryzając szczoteczkę z bólu. Może to będzie jakaś wymówka, żeby być zwolniony z najbliższego kolokwium z teorii wysokich napięć.

    Minął jeden dzień i następny. Niechętnie przeglądałem pożyczone notatki z wykładów i starałem się zrozumieć, po co muszę obliczać długość kroku operatora traktora, który biegnie po mokrej ziemi w czasie burzy z piorunami, które uderzają w glebę raz za razem, aby nie został porażony prądem. Kto przy zdrowych zmysłach orze pole podczas burzy? No, ale na tych zajęciach, założenie było pewnie takie, że prawa fizyki były ważniejsze niż prawa logiki, i należało się z nimi zapoznać i umieć rozwiązywać problemy z jakimi borykają się rolnicy, w celu wykonania kolejnej pięciolatki. Minęła trzecia. Czas było na kolejna kawę. Chciałem wstać z krzesła, ale moja lewa noga odmówiła posłuszeństwa i zlekceważyła polecenie zgięcia się w kolanie. „Co znowu?” pomyślałem. Ściągnąłem spodnie od dresów i moim oczom po wewnętrznej części uda ukazała się sina pręga. „Zakażenie?” przemknęło mi przez moment, ale niby od czego? Starałem się rozchodzić, ale bezskutecznie.

    W kilka minut później przyszedł z pracy ojciec. Przyglądał się chwilę moim mizernym próbom rozruszania nogi. „Pokaż” powiedział głosem nie znoszącym sprzeciwu. Usiadłem i na kanapie i pokazem, to co pojawiło się na mojej nodze. „Ubieraj się” powiedział tym samym głosem „Jedziemy do lekarza”. Założyłem spodnie i jakoś dokuśtykałem do naszego Fiacika 126, którym ojciec podjechał tuz przed wejście do budynku. Podczas jazdy ojciec odezwał się tylko raz. „No to teraz to żeś się już doigrał”, resztę drogi do Szpitala Praskiego, w którym się urodziłem, i na co wskazywała zasępiona twarz ojca, być może przyjdzie mi skończyć, jechaliśmy w milczeniu. Zarejestrowaliśmy się i nie wiem czy zadziałała siła perswazji ojca, której z powodzeniem używał w czasie kryzysu aby, kupić spod lady zupełnie niedostępne produkty, czy tez mój stan był naprawdę taki poważny, to pomimo, że do przyjmującego lekarza czekało kilka osób, to ja wszedłem jako następny. Kiedy usiadłem na obrotowym metalowym zydlu, zajrzał mi w gardło i kazał powiedzieć AAA. Kiedy już zacząłem powątpiewać, że znalazłem się we właściwym gabinecie, rzucił oschle: „zdejmuj spodnie i połóż się na leżance”, co też uczyniłem. Przyglądał się chwile ranie. Nacisnął skórę, spod której wyciekł żółty, gęsty płyn. Nie odrywając oczu od rany, spytał: „jesteś uczulony, na środki znieczulające?” Jedynym takim środkiem, jaki znalem, to był alkohol, wiec zeznałem zgodnie z prawda, że tylko w dużych ilościach. Następnie poprosił pielęgniarkę, żeby napełniła 10 mililitrowa strzykawkę jakaś cieczą. Usłyszałem jak wymienił kilka nazw związków chemicznych. Od razu przypomniało mi się, jak z sąsiadem liczyliśmy, w jakiej proporcji należy zmieszać alkohol z solami fizjologicznymi, aby podczas dożylnego podawania, nie nastąpiły skrzepy i aby efekt wyskokowości był bardziej ekonomiczny od tradycyjnego spożycia doustnego. Nasze obliczenia ugrzęzły jednak na etapie teoretycznym. Teraz miałem dostać w żyłę, całe dziesięć centymetrów sześciennych, czegoś, co może i niesłusznie skojarzyło mi się z etanolem. Spieszę wyjaśnić, że na Politechnice znalazłem się głównie, dlatego, bo nie lubiłem chemii. Moje rozmyślania zostały jednak brutalnie przerwane, bo bez żadnego ostrzeżenia urwał mi się film. Kiedy się obudziłem, nad moją głową stali ojciec, lekarz i pielęgniarka. Wszyscy jakby brali udział w zawodach na najbardziej przestraszoną minę. „Dlaczego nie mówiłeś, że jesteś uczulony na tiopental?” krzyczał, właściwie, a nie mówił lekarz. „Skąd miał wiedzieć?” starał się mnie bronić ojciec widząc, że chyba nie za bardzo jestem w stanie mówić, a i nawet nie chciałem. Wszystko w moim ciele było cudownie odrętwiale, co było bardzo przyjemnym stanem i nie chciałem go sobie psuć rozmowa z nieznajomymi. Pielęgniarka podała mi kolejny zastrzyk, po którym już normalnie usnąłem. Kiedy się obudziłem, w miejscu kolana miałem wielka kulę, zrobioną z bandaża, a kiedy stanąłem na nogi wmawiałem sobie, że to ona powoduje to, że kolano się nadal nie zgina. Lekarz spytał jak się czuję. Czy może chce jeszcze posiedzieć, ale powiedziałem, że mam się dobrze. „Jeszcze dwanaście godzin i byłoby po tobie” zawyrokował. Przepisał jakieś proszki. Kazał się zgłosić na zmianę opatrunku i rozeszliśmy się w pokoju. Do domu wracaliśmy również w milczeniu, a po kilku dniach zapomniałem o zajściu, które skutecznie wybroniło mnie na dwa tygodnie z kolokwium z teorii wysokich napiec, ale też pokrzyżowało wszelkie plany związane ze spożywaniem alkoholu. 

    Minęło parę tygodni urozmaiconych imprezami przeplatanymi wycieczkami na uczelnie w celu podpisania listy obecności na obowiązkowych zajęciach jak ćwiczenia czy laboratoria. Po jednej z takich wycieczek wraz z Krzyśkiem moim towarzyszem w studenckiej niedoli, udałem się na Mokotów. Było ciepłe popołudnie. Panowie siedzieli już w Mozaice i sądząc po tym jak głośne zgotowali nam  przywitanie, byli już po paru głębszych. Szybko dołączyliśmy do nich, żeby nie opóźniać współpracy w peletonie, zaczęliśmy mozolnie nadrabiać stracony dystans. Atmosfera była radosna i nawet nie zauważyliśmy jak nastał zmierzch, a później przyszła kelnerka z tacą pełną niezamawianych trunków i oznajmiła. „To już ostatnie. Zamykamy”. Było to jak uderzenie młotkiem w potylicę, na które nikt z nas nie był przygotowany. Co teraz z nami będzie? Co czynić? Gdzie się podziejemy? „Jedziemy do mnie” rzucił mój politechniczny kolega. Znalazły się pieniądze na taksówkę i za parę minut siedzieliśmy już gdzie popadło, w maleńkim pokoiku. Krzysiek poszedł dwa pietra wyżej na pobliska metę i właśnie wkraczał do mieszkania z reklamówką, w której plastiku odciskały się znajome kształty. Wieczór przebiegał niespiesznie. Była muzyka grana z niemałej kolekcji winyli jaką Krzysiek zgromadził dzięki swojemu ojcu przebywającemu w tych lepszych Niemczech. Igłę gramofonu trzeba było jednak podnosić, co jakieś dwadzieścia minut bo po pobliskim moście przejeżdżał pociąg. Odpadliśmy jakoś nad ranem. Obudziłem się kiedy w mieszkaniu było już gorąco. Wszyscy byli już na nogach i krzątali się zaganiając puste butelki do kuchni, gdzie był śmietnik. Było już prawie posprzątanie, wiec nawet nie chciałem stwarzać pozorów, że chciałem pomagać. Przysiadł się do mnie Źniaku, który jak zauważyłem, również nie wyrażał chęci uczestnictwa w odbywających się porządkach. Porozmawialiśmy chwilę o sprawach najwyższej wagi. Źniaku spojrzał na mnie badawczo i z niesmakiem powiedział: „O matko! Jak ci z gęby jedzie”. To oświadczenie zamurowało mnie, bo choć wiadomo, że po pijackiej nocy oddech, niejako z definicji nie jest najświeższy, to pochodziło ono od osobnika, którego uzębienie zawsze przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Ale Źniaku wiedział, o czym mówi. Przypomniała mi się od razu historia z przystanku na Emilii Plater, a potem ogromna dziura w ułamanym zębie, w której gromadziło się konsumowane jedzenie, w ilości takiej, że mogło wyżywić parę głodnych istnień ludzkich. To była ostatnia kropla, która przepełniła czarę niechęci do wizyty u dentysty. Trzeba było się pogodzić z faktem, że stałem się uciążliwym towarzyszem i trzeba było temu zaradzić.

    W celu naprawienia ubytku w dolnej lewej piątce, zwiedziłem cztery polecone mi przez znajomych mojej mamy gabinety stomatologiczne. Za każdym razem wyrok był identyczny. Trzeba rwać. Żaden dentysta jednak nie chciał się podjąć wykonania tego zabiegu, a jeden, który byłby skłonny, za jego wykonanie zażyczył sobie kwotę, która przekraczała budżet przeznaczony na tego typu ekstrawagancje dla całej rodziny na długą dziesięciolatkę. Kiedy rozpytywałem o, w miarę, taniego chirurga dentystycznego, mój sąsiad, chyba żartem, polecił bym się udał do Zakładu Stomatologii Dziecięcej, Zachowawczej i Chorób Błony Śluzowej Centrum Leczenia Obrażeń Szpitala Klinicznego Dzieciątka Jezus, którego nazwę, będąc po kilku piwach i setce pędzonej własnoręcznie, ze świerku fińskiego, jałowcówki, wyrecytował z pamięci. Pomysł udania się do placówki o takiej nazwie i będącej pod takim patronatem uważałem, za tak absurdalny, że postanowiłem spróbować. Przemawiał za tym ważny fakt, że wszelkie zabiegi były w niej darmowe i zupełnie nie odstraszało mnie, to że dokonywali ich studenci, a pacjent pełnili role królików doświadczalnych. Nie dotarło do mnie wtedy, że studentami mogą tam być osobnicy, którzy podobnie jak ja, traktowali swoje obowiązki na uczelni.

    I tu wypełniłem swoja powinność chronologicznego zdania relacji, dlaczego doszło do tego, że wspomniany na samym początku tej opowieści budzik, obudził mnie nieludzko wcześnie.
             
    Wstałem wiec. Umyłem się. Nazwa placówki zobowiązywała, wiec ubrałem się prawie jak na mszę. Założyłem swoja wyjściowa białą tenisową koszulkę, która obdarował mnie kiedyś mój Holenderski kolega i wymknąłem się z domu. W zakładzie stomatologii o długiej nazwie, byłem w kilkanaście minut. Zarejestrowałem się w okienku. Wypełniłem długi formularz i usiadłem w poczekalni. Za kilka minut. Przyszedł chłopak, który wykonał na moim przedramieniu 20 ukłuć, w celu sprawdzenia, na jakie substancje jestem uczulony. Odczekałem aż mój system odpornościowy rzuci się na zmasowany atak alergenów, ale on tez chyba przysypiał, bo jego aktywność była praktycznie znikoma. Według tego testu nie byłem na nic uczulony i można mnie było bez przeszkód wziąć na warsztat.
   
    Zadzwonił szkolny, z brzmienia, dzwonek i przyszli pacjenci zostali poproszeni na sale. Tym samym wejściem wchodzili również ubrani w gustowne białe kitle studenci. Sala operacyjna, było to pomieszczenie o wielkości zwyklej szkolnej sali gimnastycznej, ale po środku, były równomiernie w dwóch rzędach rozstawione fotele dentystyczne z cala niezbędną aparaturą. Po kilku minutach, my pacjenci wypełniliśmy prawie wszystkie fotele. W tym czasie studenci odbywali naradę ze swoim profesorem. Po chwili rozeszli się do wcześniej przydzielonych pacjentów. Mnie przypadł taki zupełnie nijaki chłopaczyna, w grubych okularach o jeszcze grubszych oprawkach. Zadał mi kilka pytań, zapisał odpowiedzi. Zajrzał mi w usta. Znowu cos zapisał. Potem był obchód profesora, który z zapisków studenta wywnioskował, że należy mi się dłutowanie. Kiedy odszedł, student zabrał się za przygotowywanie miejscowego środka znieczulającego. Wstrzyknął mi w dziąsło chyba pięć centymetrów sześciennych, spojrzał na zegarek, odczekał parę minut i stwierdził raczej niż zapytał: „Czubek języka zdrętwiały, lewa strona języka zdrętwiała, w dolnej części jamy ustnej nie ma czucia?”. Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć zadzwonił dzwonek i studenci opuścili salę. Potem zabrzmiał drugi dzwonek i przy moim fotelu pojawił się inny student, podobnie jak tamten bez cech szczególnych, ale w okularach o cienkich ramkach. Spojrzał w kartę i nie pytając wstrzyknął mi kolejną porcje znieczulenia, a po jakimś czasie, tak samo monotonnym tonem wyrecytował: „Czubek języka zdrętwiały, lewa strona języka zdrętwiała, w dolnej części jamy ustnej czucia nie ma?” Robiłem z językiem co mogłem, żeby spełnić życzenia studenta, ale nijak nie chciał on współpracować. „Nie” powiedziałem. Student zatrzymał się w połowie czynności, którą właśnie wykonywał, tak jakby niesubordynacja mojego języka, pokrzyżowała cały jego misternie przygotowany plan. „Jak to?” zapytał z niedowierzaniem i teraz już zadał pytanie: „Czubek języka zdrętwiały, lewa strona języka zdrętwiała, w dolnej części jamy ustnej czucia nie ma?” „Nie” powtórzyłem zgodnie z prawdą, bo od tamtego czasu nic się mojej jamie ustnej nie zmieniło. Student spojrzał w moją kartę i władował z moje dziąsło kolejne pół strzykawki, tego, co powinno przyprawić  mój język o zdrętwienie, a dolna cześć jamy ustnej o utratę czucia. Odczekał przepisowy czas i pewien siebie wyrecytował niezmienną formułę. „Nie” odpowiedziałem już lekko podirytowany. Pomyślałem, że jak zbliży się do mnie ze strzykawka jeszcze raz, to mu ja zabiorę i wbije w nogę, albo w dowolna cześć jego ciała, która będzie w moim zasięgu. On jednak zakręcił się na piecie i po chwili przyszedł z profesorem. Profesor nawet nie zaglądając w kartę, kilkoma zgrabnymi wkłuciami, władował w moje dziąsło cale dziesięć centymetrów sześciennych. Przyglądał mi się bacznie i kiedy już chciał wyrecytować, znaną mi już aż za dobrze formule, zadzwonił kolejny dzwonek. Wszystkie białe kitle nagle poderwały się znad oprawianych ciał i wyleciały. Z prawej strony ktoś zawodził. Zewsząd było słychać huk spadających narzędzi. Zrobiło się nagle ciemno i zimno. Chciałem wstać, ale moje nogi odmówiły posłuszeństwa. Zrobiło się jeszcze zimniej, a potem stało się już zupełnie ciemno i nie tylko znieczulona była moja lewa cześć języka, ale tez cale moje ciało z pamięcią włącznie.
   
    Kiedy się obudziłem leżałem na rozłożonym fotelu, a na około mnie przepychali się studenci, zainteresowani zapewne czy okładającemu mnie po twarzy profesorowi uda się mnie docucić. Kiedy już wyglądało na to, że powróciłem do świata żywych. Profesor spytał się jak się czuje, odpowiedziałem, żeby  nie zadawalał głupich pytań, ale z moich ust wydobyło się: „ee e eee eeee eeee eeeaa”. Profesor uśmiechnął się niemrawo, kazał studentom wrócić do oprawianych przez nich szczek i odsunął na bok kolejnego studenta, któremu byłem przydzielony i sam się za mnie zabrał. Nie specjalnie mnie to interesowało czym we mnie grzebał. Nic nie czułem, nawet wtedy kiedy używał małego, ślicznego młoteczka, żeby rozbić ząb na części, które następnie sapiąc wyrywał solidnymi obcęgami. Co jakiś czas przecierał mi i sobie twarz. Zabrzmiał następny dzwonek, ale on pracował dalej. Skończył w połowie następnej lekcji i kazał mi poczekać do jej końca.
   
    Kiedy wstałem zakręciło mi się w głowie i musiałem usiąść. Wszyscy już wyszli, z wyjątkiem paru niedobitków, tkwiących w fotelach. Wstałem jeszcze raz i z mozołem szedłem do drzwi. Zebrani studenci spoglądali na mnie dziwacznie, ale nie zawracałem sobie tym głowy. Wyszedłem na ulicę. Przejeżdżające Miodową samochody powodowały kojący podmuch wiatru. Doszedłem do przystanku i odczekałem przepisowo. Nie zwróciłem uwagi, która była godzina, ale autobus był już prawie pełny, zwiastując zbliżającą się godzinę szczytu. Wsiadłem i uczepiłem się najbliższego pałąka i tak zawisłem. Starsza kobieta puknęła mnie laską w udo: „Może usiądziesz kawalerze?” spytała. „Nie, dziękuję. Zaraz wysiadam”, podziękowałem, choć nie miałem pojęcia gdzie się wtedy znajdowałem. Obrazy za oknem przelatywały zbyt szybko. Przy Dworcu Gdańskim przesiadłem się w autobus 103 i tam sytuacja z ustąpieniem miejsca też się powtórzyła i również odmówiłem. Żeby tylko przez most i już będę w domu myślałem, kiedy odmawiałem miłemu pijaczkowi, który i tak ledwo trzymał pion na siedząco. Dojechałem na Rondo. Szedłem normalną trasa. Ktoś mnie złapał za ramie i potrzasną. Już miałem przyjąć postawę bojową, ale usłyszałem: „Gdzieś tak dostał? Kto cię tak załatwił? Zadzwonić na Milicję?”. To był Łukasz. Miły chłopak, z którym czasami wracałem z giełdy płytowej, ale z wyjątkiem Joy Division, nie mieliśmy wspólnych tematów muzycznych, ani chyba żadnych innych, jak to z osobnikiem, studiującym ekonomię. „Nie, wszystko jest w porządku”. „A to nie twoja krew?” Zapytał Łukasz ciągnąc moją przesiąkniętą krwią, a niegdyś białą koszulkę. „O ja pierdole!” Zawyłem na ten widok. „Co się stało?” Spytał jeszcze raz Łukasz. I tu mi się wszystko przypomniało. „AAAA Nic. U dentysty byłem”. „To jak tak, to cześć” Nadąsał się Łukasz, sądząc zapewne, że skąpie mu soczystych detali, sytuacji, w której polała się krew. Bez kolejnych spotkań dowlokłem się do domu. Chyba usnąłem już w windzie, bo nie pamiętam nawet jak wszedłem do mieszkania. Obudziłem się dopiero wieczorem następnego dnia, w samą porę by nie wykrwawić się zupełnie.