Tuesday, July 2, 2013

Krysia (2001 - 2013)

Oboje wiedzieliśmy, że odpowiednia proporcja kotów do ludzi w normalnym domu to jeden do jednego, ale Krysię wzięliśmy ze schroniska właściwie dla Jacka, naszego pierworodnego kota, którego dostaliśmy od koleżanki w prezencie ślubnym. O zwiększeniu zakocenia naszego małego mieszkania zadecydował pewien brzemienny w skutki wypadek.

Jacek był zawsze kotem bardzo towarzyskim, a my, zagonieni ludzie pracy, cały czas byliśmy poza domem. Kot kiepsko znosił samotność, czasami trwającą po kilkanaście godzin, nawet przy pełnych miskach i szumiącej z fontanny wodzie. Pewnego dnia, kiedy dłużej niż zwykle uczestniczyliśmy w życiu towarzyskim, Jacek zjadł zatyczkę od fiolki od lekarstwa. Zatyczka była na tyle ostra, że wbiła się w jelita i zaczęła je ciąć. Jacek dał nam do zrozumienia, że coś jest nie tak, kiedy przestał jeść, a w końcu i pić. Natychmiast wylądował u lekarza, a w parę godzin później na stole operacyjnym, co niewątpliwie uratowało mu życie. Wtedy doszliśmy do wniosku, że albo Jacek chciał dokonać próby samobójczej, albo z nudów eksperymentował, zjadając co ciekawiej wyglądające rzeczy z podłogi. Zapadła decyzja, że Jackowi trzeba sprawić towarzysza. Towarzysza -- bo oboje z Kamilą mieliśmy wcześniej chłopaków i nie mieliśmy doświadczenia w obsługiwaniu kociej dziewczynki. Wybraliśmy się więc na zwiedzanie okolicznych schronisk. Nie było łatwo, bo w tym czasie panował nieurodzaj na samczyki. W pewnym momencie Kamila oświadczyła, że ma dosyć i już nie może oglądać więcej zwierzęcej udręki. Drogą kompromisu mieliśmy odwiedzić jeszcze tylko jedno schronisko i dać za wygraną. Tam również chłopczyków w pożądanym wieku nie było. Kiedy jednak wychodziliśmy, poczułem, że coś się ociera o moje nogi. Był to mały, zabiedzony kociak, który jednak napierał na moją nogę z siłą, która robiła wrażenie. A może by tego? -- zagadnąłem Kamilę, która już była prawie za drzwiami schroniska. Weszła z powrotem do środka. Przyjrzała się kotu. Niech będzie -- zgodziła się z rezygnacją. Podczas załatwiania papierkowej roboty okazało się, że nasz nowy kot to samiczka. Najmniejsza i najsłabsza w całym schronisku. Przez to trochę zagłodzona, bo odpędzana od miski. Miała, podobnie jak Jacek, półtora roku, ale była już po przejściach. Ktoś z jej maluchami znalazł ja wyrzuconą w śmietniku i przyniósł do schroniska. Piszę: wyrzuconą, bo nie był to kot podwórkowy, a zdecydowanie domowy, o czym świadczyły choćby pościerane łapki, nienawykłe do ulicznego betonu, czy umiejętność korzystania z toalety, domowych sprzętów wypoczynkowych i niechęć do wychodzenia na zewnątrz, które objawiły się już później. Maluchy szybko znalazły domy, a ona została w schronisku. I tak trafiła do nas.

Jacek nie przywitał jej kwiatami. Od razu rzucił się na nią i posypało się pierwsze pierze. Biedna Krysia skryła się za lodówkę. Odgłos otwieranej puszki pomógł jej przezwyciężyć strach: dopiero wtedy wyszła i zmiotła całą zawartość misek, zanim jeszcze pojawił się przy  nich Jacek. Jadła jak odkurzacz jeszcze przez trzy lata, nie mogąc zrozumieć, że już do końca życia, będzie miała jedzenia pod dostatkiem. Trzeba tu zaznaczyć, że Jacek jest wyjątkowym niejadkiem, a jeśli chodzi o kulturę przy kocim stole jest prawdziwym gentelmanem. Jeśli koty jadły z jednej miski, to Jacek zawsze czekał, aż Krysia skończy i dopiero wtedy sam zaczynał jeść, choć często już dla niego nic nie zostawało i trzeba było otwierać kolejną puszkę. Podobna galanteria obowiązywała przed drzwiami do łazienki. Mimo, że zawsze były dwie kuwety, to Jacek czekał, aż Krysia skończy, choćby po to, żeby po chwili przebywania w łazience wyskoczyć z wrzaskiem oburzenia sygnalizującym, że w kuwecie cos jest i że dwunożna służba musi natychmiast coś z tym zrobić, bo taka sytuacja jest niedopuszczalna.

                Ze względu na agresywność Jacka pierwszych parę dni nie należało do ciekawych: koty trzeba było co jakiś czas rozdzielać. Krysia, jako znacznie mniejsza, darła się rozpaczliwie, a Jacek, jako głuchy, nic sobie z tego nie robił. Nadszedł jednak dzień, kiedy ten stan rzeczy uległ zmianie.

                Któregoś wieczora usłyszałem na zewnątrz głośne miauczenie. Wyjrzałem: tuż za oknem, na schodach przeciwpożarowych, siedział wielki, rudy kot i wrzeszczał w niebogłosy. Rozejrzałem się na wszystkie strony, nadaremnie wypatrując właściciela, po czym ucapiłem zwierza, wciągałem go do środka i postawiłem na podłodze. -- Czy ona nie jest przypadkiem w ciąży? -- zauważyła Kamila. -- No tak. Jak nie mieliśmy kota, to nie mieliśmy, a teraz będziemy mieli cale stado... Ta dość logiczna myśl i mnie przebiegła przez głowę. Kot był faktycznie pokaźnej wielkości -- ale może był po prostu gruby? Nagle mnie olśniło: to prawdopodobnie kot naszego sąsiada z dołu. Przecież on też miał takiego rudego. Wziąłem, więc zwierza pod pachę i poszedłem piętro niżej. Od razu zacząłem łomotać w drzwi, żeby się przebić przez ciężkie dźwięki death metalu, dochodzące ze środka. W drzwiach stanął jak zwykle nieświeżo wyglądający Kyle. -- Przyniosłem twojego kota. Zabłąkał się na schodach przeciwpożarowych -- powiedziałem zgodnie z prawdą.  --Bardzo dziękuje -- odparł Kyle, czochrając się po swojej kosmatej klacie -- Ale moje koty są w domu. Tu. jak na zawołanie, oba koty Kyle’a pojawiły się w przedpokoju. Czyżby wizja Kamili miała stać się proroczą? Na tę myśl oblał mnie zimny pot. Zatargałem kota z powrotem do domu. --Co robimy? -- spytała Kamila, chyba raczej retorycznie, bo wiadomo, co się w takich razach robi. Drukuje się tyle ogłoszeń o znalezionym kocie, ile ma się papieru w drukarce, rozwiesza się je po dzielnicy i czeka, aż ktoś zgłosi się po zgubę. Tak też uczyniliśmy. Jednak nie dawała mi spokoju myśl, że poprzedniego dnia z mieszkania dwa pietra wyżej, ktoś się wyprowadził. A nuż wyrzucili kota na schody przeciwpożarowe? Wiadomo, jacy ludzie potrafią być okrutni. Kamila poszła rozlepiać ogłoszenia – a tymczasem wydarzyła się rzecz nieoczekiwana. Kiedy ja byłem u Kyle’a, Jacek musiał podpisać jakieś porozumienie z nowoprzybyłą Krysią, bo kiedy postawiłem rudego kota na podłogę, obydwa razem ruszyły na niego i zagnały go w to miejsce, gdzie wcześniej skrywała się Krysia. Były tak nieustępliwe, że spędziłem prawie całą noc odganiając dwa sprzymierzone potwory od przerażonego, choć większego niż one razem wzięte gościa. Na szczęście nasza akcja ogłoszeniowa przyniosła zamierzony skutek i następnego dnia przybyła kobieta, która okazała się właścicielką kota. Od czasu tej przygody nasze koty zaczęły żyć ze sobą w jako takiej zgodzie, albo przynajmniej się tolerować.

Nie była to jednak przyjaźń. Nie bawiły się razem. Ich jedyna interakcja polegała na tym, że kiedy Krysia wynalazła jakieś nowe, przytulne miejsce do leżenia, Jacek natychmiast spędzał ją stamtąd i sam się w nim gnieździł. Czasami próbował zachować się jak samiec, ale jako że został pozbawiony męskości we wczesnym wieku, nie za bardzo wiedział, jak się zabrać do całego rytuału. Jego nieudolność irytowała Krysię, która była już zaznajomiona z tematem i nawet chętna -- jednak po jakimś czasie tych zabiegów uciekała, a Jacek zostawał sam na placu boju, nie mogąc zrozumieć, co się stało, bo przecież tak się starał. Prawda, że to Jacek okazywał się w stosunku do swojej przybranej siostry zbójem i często łapaliśmy go na gorącym uczynku -- jak na przykład w takiej sytuacji: siedzimy przy stole w kuchni. Nagle słyszymy bieganinę i wrzaski Krysi. Lecimy zobaczyć, co się stało i jakie są szkody w kotach. Oba zwierzaki siedzą obok siebie na środku pokoju jak gdyby nigdy nic, tylko Jackowi wystaje z pyszczka ogromny kłąb Krysinej sierści, ale jego spojrzenie mówi: „Ja w ogóle nie wiem, o co chodzi. Co złego, to nie ja. To wszystko ona i tylko ona”. Takie sytuacje były dosyć częste, ale jeśliby ktoś myślał, że Krysia zawsze była tą uciskaną i gnębioną,  byłby w błędzie.

Zupełnie jednak inaczej sprawy wyglądały na wyjazdach. Często jeździliśmy do pewnego uroczego pensjonatu w pobliskich górach. Wychodziliśmy na krótkie wycieczki do lasu. Czasami zabieraliśmy ze sobą koty. Nie odstępowały nas, a przede wszystkim siebie, choć to raczej Krysia podążała za Jackiem niż odwrotnie. Kiedy nasza wycieczka składała się z kilku osób, pochód rozpoczynał Jacek, a zamykała Krysia. Po jakimś czasie Jacek zatrzymywał się, czekał, aż cały peleton przejdzie koło niego i ruszał dopiero wtedy, kiedy doszła do niego Krysia, która zaraz potem truchtała do przodu i obejmowała prowadzenie nad peletonem, teraz zamykanym przez Jacka. I tak kilka razy, do czasu, kiedy oba koty odmawiały dalszego zabezpieczania ludzkiej drużyny, bo zaczynały boleć je łapki, nienawykłe do żwirowej nawierzchni ścieżki. Wtedy braliśmy je na ręce -- ale za kilka minut już były gotowe zaganiać ludzkie stado, żeby się nie rozłaziło w szkodę. W domu dwa razy dziennie obserwowaliśmy popisówkę z kociego braterstwa. Kiedy zbliżał się czas jedzenia, Krysia i Jacek siadały grzecznie ramię w ramię pośrodku kuchni i obserwowały, czy aby człowiek nie sięga po kocią puszkę w wiadomym celu. Siadały też w innych miejscach, zwłaszcza takich, w których mogły najbardziej przeszkadzać. Czasami Krysia nie wytrzymywała stoickiego wyczekiwania i zaczynała łasić się i plątać między nogami, czym jeszcze bardziej utrudniała przygotowanie posiłku.

Krysia była cwanym kotem. Potrafiła rozwiązywać proste problemy, związane z poruszaniem się po mieszkaniu, znajdowaniu miejsca, z których lepiej było wszystko widać. Jacek sporo się od niej nauczył --choćby otwierania drzwi łapą do siebie. Do czasu nastania Krysi potrafił jedynie pchać drzwi pyszczkiem do środka. Krysia była również zręczną manipulantką. Kilka razy przyłapałem ją na tym, że leżała w kuchni na tym krześle, pod którym Jacek musiał przejść, żeby dojść do miski. Kiedy wydawało jej się, że nie widzę, waliła przechodzącego Jacka łapą w głowę. Jacek oczywiście natychmiast chciał się zrewanżować, zapominał o jedzeniu i rzucał się na Krysię, która podnosiła raban, żeby wiadomo było, kto tu jest ofiarą. Mimo to była kochana -- i choć na początku trochę interesowna, bo nawet pogłaskać się nie dała jeśli nie widziała na horyzoncie otwieranej puszki , po jakimś czasie po prostu mnie nie odstępowała. Wskakiwała mi na kolana, gdy tylko zasiadałem przy biurku i tak zasypiała. Potem przychodziła do łózka i budziłem się z nią śpiącą na moich plecach.

Niestety koty starzały się, a z wiekiem przyszły choroby. Już od pierwszej wizyty u weta, zaraz po wzięciu jej ze schroniska, wiadomo było, że Krysia będzie miała problemy w przyszłości. Miała bardzo rzadką u kotów, bo występującą raz na ok. 10.000 przypadków, dysplazję stawu biodrowego oraz początek problemów z uchem środkowym. Od razu dostała suplementy na utrzymanie stawów w dobrej formie i jakieś krople do ucha. Krysia pierwsza zaczęła chorować. Mimo, że często wyjeżdżaliśmy do pensjonatu, do którego dojazd samochodem trwał trzy godziny, nigdy nie miała problemów z wytrzymaniem z pójściem do łazienki. Jednak z czasem przekonaliśmy się, że tak długa droga przekracza jej możliwości. Choć zawsze w porę zdążała do łazienki, biegunkę coraz trudniej było kontrolować. Kiedy przeprowadziliśmy się do nowego, dużego mieszkania, jedną z pierwszych rzeczy, jakie kocica zrobiła, było załatwienie się na ręcznie robionej narzucie, którą dostaliśmy od mamy Kamili. Początkowo sądziliśmy, że tak Jacek zjadał wszystko z podłogi, gdy czuł się opuszczony, Krysia ze stresu załatwiała się na narzutę. Jednak z czasem doszliśmy do wniosku, że to może być cos poważniejszego. Poszliśmy do lekarza i po gruntownych badaniach okazało się, że może to być zapalenie któregoś odcinka przewodu pokarmowego. Kotu został przepisany antybiotyk, Metronizadol, który, jak się okazało, pomógł jedynie na kilka miesięcy. Kolejna wizyta zaowocowała kolejnymi badaniami. Ostatecznie postawiono tę samą diagnozę i zwiększono dawkę tego samego antybiotyku. To pomogło też jedynie na jakiś czas, przy czym przez „pomogło” rozumiem tyle, że z kota nie ciekło, ale nadal miał rozwolnienie. Po którejś wizycie zorientowaliśmy się, że lekarka nie ma już żadnych pomysłów poza zwiększaniem dawki antybiotyku. Trzeba było poszukać innego weta. Zabraliśmy kartę i kota do innej lecznicy; tak Krysia trafiła pod opiekę doktor Nunemacher. Kobieta ta była wyższa ode mnie o parę centymetrów, a na pewno sporo cięższa i miała grube, owłosione przedramiona poznaczone wieloma bliznami. Od razu przypadła mi do gustu -- ale o dziwo, po gruntownym przebadaniu kota zaleciła użycie tego samego antybiotyku, w jeszcze większej dawce. W badaniach dodatkowo wyszło, że Krysia ma nadczynność tarczycy, którą lekarka chciała skorygować w pierwszej kolejności. Przepisała więc dodatkowo Metizol. Antybiotyk znowu pomógł na jakiś czas; straciłem nadzieje, że istnieje inne rozwiązanie problemu poza niewpuszczaniem Krysi do sypialni i innych pokoi, w których byłoby trudno posprzątać. Cały czas eksperymentowaliśmy z dietą. Zauważyłem, że kocica gorzej znosiła ryby i owoce morza niż puszki z kurczakiem czy czerwonym mięsem. Czasami myślałem, że może mieć na to jedzenie alergię (odkąd poznałem osiołka uczulonego na siano, nic już mnie nie dziwiło). Na grupie dyskusyjnej poświęconej kotom ktoś zasugerował przestawienie kota na suchą karmę Gastrointestinal HE firmy Royal Canin. Tak też zrobiłem. Zmiana na lepsze przyszła już po paru dniach. Przez jakieś dwa lata wyglądało na to, że Krysiny przewód pokarmowy jest już na drodze do wyzdrowienia, kontrolowaliśmy jedynie tarczycę -- choć lekarka przy każdych badaniach wspominała, że dla pewności trzeba by było zrobić biopsję odcinka jelita. Nie przedstawiała jednak tej opcji jako niezbędnej konieczności, a my nie chcieliśmy narażać zwierzęcia na tak poważny zabieg i jego ewentualne konsekwencje.

Ale wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Tym razem Krysia zaczęła sikać gdzie popadło. Zaczęliśmy spryskiwać najczęściej  bezczeszczone miejsca specjalnymi substancjami. W ruch poszedł emiter feromonów, bo lekarka zasugerowała, że kotka może być zestresowana; całymi dniami nie było nas w domu, więc nie mieliśmy pewności, czy łobuz Jacek nie rozstawia jej po kątach. Nic nie pomagało. Wet zalecił kolejne kompleksowe badanie, na podstawie którego lekarka orzekła, że tym razem to może być infekcja układu moczowego. Oprócz dotychczas podawanych leków Krysia miała dostawać steryd Encorton i dodatkowy antybiotyk, a że była odrobinę anemiczna, to  jeszcze dołożono jej suplementy witaminowe i witaminę B12 w zastrzykach. Walka z przewodem moczowym trwała może z miesiąc, ale zakończyła się sukcesem; od czasu do czasu jednak Krysia ciągle potrafiła nasikać poza kuwetą, dając nam jasno do zrozumienia, że nadal coś z nią jest nie tak i powinniśmy coś z tym zrobić. Raz nasikała do mojej torby, w której miałem czeki, notes i twardy dysk z danymi firmowymi. Kolejna lekarka, która zajmowała się Krysią, powiedziała mi, że niektóre koty tak właśnie sygnalizują swój stan --przy czym nie chodzi bynajmniej o to, że bezpośrednio chcą nam coś przekazać, ale raczej że keiruja się swego rodzaju myśleniem magicznym. Kiedy np. czują ból podczas sikania do kuwety, mogą przypisywać go specyfice miejsca, w którym sikają; dlatego następnym razem sikną w innym miejscu, a jeśli i to nie przyniesie im ulgi, to w jeszcze następnym. Jednak to może być wystarczający sygnał, zdradzający, że z kotem może być coś nie tak. Podobny mechanizm można zaobserwować, kiedy kot zacznie przebywać w miejscach, których wcześniej unikał, albo nawet wtedy, gdy staje się bardziej ufny w stosunku do ludzi, których wcześniej nie znał lub nie ufał im --np. kiedy układa się na kolanach obcej osoby, od której wcześniej wręcz stronił. To nie jest typowe kocie wylegiwanie się, tylko jakby kilkuminutowy przystanek w poszukiwaniu lepszego miejsca, w którym kot ma nadzieję poczuć się lepiej.

Wszystkie sprzęty w domu były więc obłożone folią plastikową albo aluminiową. Żadne odstraszacze nie działały. Na szczęście płyn do wywabiania plam i zapachu po kocim użytkowaniu czynił cuda. Mimo wszystko, ogólnie biorąc nie było źle. Krysia miała apetyt, choć nie na to, co zalecił lekarz. Mieliśmy więc problem logistyczny z karmieniem, bo każdy kot chciał jeść to, czego mu nie było wolno. Krysia nadal jadła jak odkurzacz, a Jacek spożywał posiłek w kilku rzutach; trzeba więc było je pilnować przynajmniej przez pół godziny żeby oba zjadły to, co powinny. Co trzy miesiące chodziliśmy do lekarza na kontrolę. Rokowania Krysi były pomyślne, choć lekarz orzekł, że antybiotyk, steryd i lek kontrolujący czynność tarczycy powinna dostawać do końca życia. Wszystko było w miarę dobrze. Krysia była wesoła, choć jak zwykle zaaferowana wszystkim, co się działo dookoła. Łasiła się do ludzi, może bardziej niż zwykle, dużo jadła. Nic nie sygnalizowało naciągającego dramatu. Krysia był z tych kotów, które nigdy się nie skarżą, nie płaczą. Nawet, kiedy dokuczało jej biodro,  wyprostowywała się po paru kulejących krokach i starała się nie pokazywać swojej ułomności. Może w ciągu tych kilku miesięcy, które przeżyła na ulicy nauczyła się nie pokazywać swoich dolegliwości, bo słabszy przegrywa -- i ta świadomość była z nią do końca.

Pewnego dnia Krysia przywitała nas rano straszną biegunką. Nawet jak na standardy Krysine było to cos niespotykanego. Po prostu się z niej lało. W ruch znowu poszły koce i ręczniki, wszystkie meble znowu były poprzykrywane, a przykrycia zmieniane dość często. Do tego bardzo chciała przebywać na ludzkich kolanach i na biurku. Zakładaliśmy więc jakieś stare porty, przykrywaliśmy się starymi ręcznikami i umilaliśmy Krysi życie. Trzeba było jednak szybko pójść do lekarza. Bo badaniach w ruch poszedł silny antybiotyk. Walka z biegunką, a raczej powodującą ją wredną infekcją dolnej części przewodu pokarmowego, trwała kilka miesięcy. W tym czasie kocica miała bardzo obrzmiały i bolący odbyt. Trochę w tym czasie schudła i trochę więcej spala. Mniej chętnie jadła, ale nadal zjadała tyle, ile dziennie kot jeść powinien, choć nie czyściła miski w jednym posiedzeniu, jak to do teraz bywało, co uczyniło logistykę podawania posiłków obydwu kotom, jeszcze trudniejszą. W pewnym momencie mieliśmy nawet wrażenie, że przyprawiliśmy kota o zatwardzenie, ale to było jedynie chwilowe. Biegunka ustąpiła, ale Krysia nadal popuszczała, to tu, to tam i zostawiała wszędzie małe bobki. Jednak zdecydowanie dochodziła do siebie i nawet znowu zaczęła zaczepiać Jacka. Pewnego dnia zaczęła kuleć na przednią prawą łapę. Bardzo skrupulatnie ją obejrzałem i obmacałem, ale nie stwierdziłem żadnego urazu, a moje oględziny nie sprawiły jej też żadnego widocznego bólu. Nie niepokoiłem się, tym bardziej, że Krysia czasami utykała przez chwilę, a zaraz potem chodziła na bolącej łapie, jakby się nic nie stało. Taki stan trwał może ze dwa tygodnie, w końcu i o tym sama Krysia zapomniała. Przyszły nowe wyniki badań, wszystkie negatywne, i wydawało, się, że będzie można odstawić antybiotyk. Jednak już w parę tygodni później sprawy przybrały zupełnie inny bieg. Pewnego dnia przyszedłem z pracy i zobaczyłem na klatce piersiowej kota bąbel wielkości małej śliwki. Jak na gabary takiego małego zwierzęcia był ogromny. Zbadałem narośl sam: była miękka i dotykanie  jej nie sprawiało kotu bólu. Krysia nie zwracała zupełnie uwagi na guza, ale uznaliśmy, że konieczna jest opinia profesjonalisty. I znowu do lekarza. Okazało się, że w miejscu ropnia kocica miała małą rankę, która prawdopodobnie zapoczątkowała infekcję. Krysia mogła zadrapać się sama, mógł to zrobić też Jacek podczas jednej ze swoich napaści. Lekarka rozcięła bąbel i odsączyła ropę. Założyła kotu kołnierz, ale nie zaszyła sączącej się rany. Miałem ją trzy razy dziennie przemywać płynem z antybiotykiem. Wet zapisał też kolejny antybiotyk, tym razem w płynie. Po raz pierwszy zwykle cierpliwa Krysia nie chciała przyjmować leku: pluła i śliniła się po każdym podaniu. Nie mogłem tak kota męczyć, więc zadzwoniłem do lekarki, która zaordynowała inny antybiotyk, w tabletkach, z którego podawaniem nie miałem już problemów. Ilość leków, jakie w tym czasie kotka dostawała, była już prawie absurdalna.

Skrupulatne przemywanie rany niewiele pomagało. Jak ropiała, tak ropiała. Krysia była coraz słabsza i w coraz gorszej formie, więc po kilku dniach znowu zadzwoniłem do lekarki. Zmieniła sposób podawania dwóch leków i umówiliśmy się na wizytę w następny czwartek. Przez następne dwa czy trzy dni było jeszcze gorzej. Krysia praktycznie przestała jeść. Zjadała odrobinę  tylko wtedy, jeśli jedzenie z puszki rozmieszane było z ciepłą wodą. Znowu zadzwoniłem do lekarki. Przepisała coś na polepszenie apetytu. Po pierwszej dawce Krysia zjadła parę prawie normalnych posiłków; wkrótce jednak znowu przestała jeść cokolwiek, nie licząc odrobinki rozpuszczonej puszki lub bardzo rozgotowanego i zmielonego kurczaka.

To był poniedziałek, trzynastego. Wróciłem z pracy później niż zwykle i zastałem Krysię na otomanie. Nie przybiegła na powitanie, co nigdy wcześniej się nie zdarzało; leżała w kałuży własnych sików. Była bardzo słaba, ale kiedy otwierałem puszkę dla Jacka i szykowałem jedzenie dla niej, przyszła do kuchni. Jak poprzednio, zjadła odrobinkę i poszła do pokoju. Za chwile usłyszałem łomot. Pobiegłem. Leżała pod krzesłem. Prawdopodobnie chciała na nie wskoczyć, ale była za słaba, by podskoczyć tak wysoko i spadla. Przeszła parę kroków w głąb mieszkania. Przewróciła się na bok i dostała drgawek. Kamila złapała za telefon i zadzwoniła do kliniki. Dochodziła godzina dziesiąta wieczór, żaden lekarz już nie przyjmował. Kazano nam udać się na pogotowie weterynaryjne, które znaliśmy doskonale, bo już raz ratowano tam Jacka. W tym czasie drgawki ustały, ale ciało Krysi było zupełnie bezwładne. Wsadziłem ją do portera, w którym chętnie ostatnio spędzała czas. Po chwili jakby doszła odrobinę do siebie, ale miała bardzo szeroko rozwarte źrenice. Kręciła też niespokojnie główką.

Zadzwoniłem po taksówkę i po dziesięciu minutach jechaliśmy na pogotowie. Jak na ironię, w taksówce kierowca puszczał „Szczęki” ze skaczącego DVD: trafiliśmy na otwierającą film scenę, w której poznajemy pierwszą ofiarę rekina ludojada. A jak ta ofiara ma ona na imię? Krystyna. Zrobiło nam się trochę nieswojo. W drodze do kliniki nie zamieniliśmy ani słowa. Na miejscu wytatuowany technik przeprowadził szczegółowy wywiad i zniknął razem z Krysią na zapleczu. Siedzieliśmy, oglądając kątem oka mecz hokejowy, który wywoływał emocje nie do opanowania u innych właścicieli oczekujących na powrót swoich chorych pociech. Kilka minut później zaproszono nas na zaplecze i musieliśmy podać te same informacje jeszcze raz. W tym czasie Krysia była już pod kroplówką. Zapoznaliśmy się z możliwościami, ewentualnymi konsekwencjami i przewidywanymi kosztami. Lekarka wstrzymała się w tym czasie od rokowań. Wyszliśmy, a lekarka pognała do swoich obowiązków. Było w okolicy północy, kiedy wezwano nas ponownie. Po zatroskanej twarzy lekarki od razu poznaliśmy, że sprawa jest poważna. Powiedziała, że podczas jakiejś prostej, nieinwazyjnej procedury serce Krysi przestało bić. Spytała, czy chcemy, by kontynuować reanimację. Wspólnie ustaliliśmy, żeby kontynuować zabieg jeszcze przez nie więcej jak 10 do 15 minut i zakończyć, jeśli serce nie zacznie bić. Lekarka znowu pobiegła na zaplecze i wróciła po kilku minutach z dwiema wiadomościami, dobrą i złą. Serce Krysi zaczęło bić, ale spowodowane niedotlenieniem zmiany w mózgu były już prawdopodobnie nieodwracalne. Kot musiałby pozostać w szpitalu przez wiele dni i nie wiadomo, czy kiedykolwiek doszedłby do siebie. Jej źrenice nie reagowały już na światło. Dostaliśmy czas do namysłu i po paru minutach lekarka przyniosła Krysie opatuloną w różowy ręcznik z ocieplającą poduszką żelową.

To było dziwne. Krysia, a właściwie jej głowa, wyglądała tak, jak zwykle, chociaż jej szeroko otwarte źrenice od razu mówiły, że to nie jest już ten kot, którego znamy i kochamy. Kamila nie miała wątpliwości. Ja byłem jednak w rozterce. Jak można teraz uśmiercić zwierzę, które było tak dzielne i dwa razy wyrwało się śmierci? Biłem się z myślami i emocjami. Jednak z drugiej strony taki zwierz ma jedynie ciało. Jest w nim zamknięty. Nie ogląda telewizji, nie czyta książek. Nie powie, kiedy go coś boli, będzie cierpieć po cichu. Dlaczego ma cierpieć i tygodniami być podłączony do aparatury, podtrzymującej funkcje organizmu? Takich rzeczy nie powinno się robić nawet ludziom, a co dopiero zwierzęciu. Przełamałem się i po cichu podjąłem decyzję, ale zanim ją oznajmiłem, zapytałem lekarkę, jak w tej sytuacji postąpiłaby na naszym miejscu. Powiedziała, że z ciężkim sercem, ale wyraziłaby zgodę na uśpienie. Tak też się stało. Dano nam czas na pożegnanie się z Krysią, która wtedy była już chyba zupełnie nieświadoma swojej sytuacji ; obawiam się, że nie była świadoma już niczego. Jej źrenice były nadal szeroko rozwarte i mimo, że strzygła odrobinę uszami, kiedy wydawałem dźwięk „tsss! tsss!”, któremu żaden kot nie może się oprzeć, to nie reagowała już zupełnie. Miała tik, skręcający jej głowę w lewą stronę i co jakiś czas tak jakby chciała się wyrwać z obezwładniającego ja kaftanu. Była jednak spokojna. Nie było po co tego przedłużać. Poinformowałem sekretarkę, że jesteśmy gotowi. Lekarka przyszła z dwoma wielkimi strzykawkami i we wpięty już welflon wstrzyknęła najpierw środek usypiający, potem ten zatrzymujący akcje serca. Krysia nawet tego nie zauważyła. Zanim jeszcze zamknęła oczy, Kamila powiedziała, że ogon Krysi już nie żył.

Oddaliśmy Krysię lekarce i odebraliśmy ją ułożoną w schludnym kartonowym sarkofagu, przepasanym różowym bandażem z napisem „Krystyna”. Zapłaciliśmy. Poprosiliśmy o przywołanie taksówki. Po godzinie drugiej w nocy byliśmy w domu. Noc miała być zimna, więc wystawiłem kocią trumienkę na balkon. Następnego ranka wniosłem ją do domu, bo chciałem żeby Jacek mógł się pożegnać z przybraną i czasami niechcianą siostrą. Otworzyłem pudełko. Opatulona w elegancki, niebieski fartuszek, Krysia jakby spala, z na wpół otwartymi oczami. Jacek jakby dokładnie wiedział, o co chodzi. Obszedł pudełko parę razy, powąchał ciało Krysi i polizał ją w główkę. Potem usiadł przy pudelku ze spuszczoną głową i siedział tak przez dobra minutę. Następnie spojrzał na mnie, z pyszczkiem, który wyrażał dokładnie to, co czuliśmy z Kamilą.

Kamila poszła do pracy, a ja zabrałem się za kopanie grobu w ogródku przed domem. Jacek, obserwował mnie z parapetu okna. Kiedy wkładałem sarkofag do wykopanego dołu, podeszła ubrana całkiem na czarno stara kobieta. Stanęła i bez słowa, przyglądała się temu, co robię. Uśmiechnąłem się i powiedziałem dzień dobry, ale nie odpowiedziała i nadal się przyglądała. Kiedy skończyłem zakopywać dół, zerwała jeden z białych kwiatków, położyła go tuż obok i odeszła.