Sunday, September 23, 2012

Nie każdy może za morze.



               Wszyscy byliśmy pewni, że z naszego kręgu, to Jarecki pierwszy, opuści Polskę na dobre. Starał się tego dokonać. Oj! Jeszcze jak się starał. W pewnym momencie przestaliśmy już nawet liczyć jego nieudane podejścia w ambasadzie Stanów Zjednoczonych, ale on nadal chciał do Ameryki i walczył. Pewnego wieczora Zwołany pod hasłem zapoznania się z nową grą komputerową „Barbarian” na komputer Atari ST 512, którego szczęśliwym posiadaczem byłem, wieczorek półliteracki, w okolicy trzeciej półlitrówki zmienił temat, na: „Jarecki do Ameryki -  strategia krótkoterminowa i jej wdrożenie praktyczne”. Wszyscy uważali to za, znacznie ciekawsze, tym bardziej, że żaden z nas nie wykazywał najmniejszego zainteresowania grami komputerowymi. Przeanalizowaliśmy stan cywilny, Jareckiego, posiadane nieruchomości, korzystne w takiej sytuacji przynależności do ugrupowań społecznych i politycznych i poza urokiem osobistym, nie mogliśmy znaleźć żadnych szczególnych cech, które potrafiłyby przekonać konsula amerykańskiego, że obecność tego osobnika na ziemi amerykańskiej jest niezbędna. I wtedy właśnie zabrakło wódki. Temat emigracji Jareckiego został odłożony, do czasu zażegnania tego kryzysu spożywczego. Maciek rzucił na blat parę banknotów, które miały oznaczać ciągłość konsumpcji, tego wieczora. Porwałem pieniądze ze stołu i po chwili zjeżdżaliśmy z Jareckim windą, aby na zaprzyjaźnionej mecie, dokonać korzystnej dla obu zainteresowanych stron wymiany towarowej. Wyszliśmy z windy, skręciliśmy w lewo. Druty z dzwonka wisiały jak zwykle ze ściany. Mogłem je niby zewrzeć, ale nauczony już doświadczeniem, że dźwięk tego dzwonka stawiał na nogi cale piętro nie tylko o drugiej w nocy, zapukałem delikatnie trzy razy. Taka był kod, znany tylko stałym klientom.

                Drzwi otworzyła sama Mamuśka, jakby ucieszona na nasz widok. Wpuściła nas do środka. Przy stole siedziało kilku, dobrze znanych mi, ale tylko z widzenia, facetów. W centrum ogromnego okrągłego stołu był talerzyk, na nim kaszanka i duży słój ogórków kiszonych domowej roboty. „Cztery” powiedziałem zanim Mamuśka, zdążyła zapytać. „Heniek, sięgnij no po cztery” ryknęła szefowa, mimo, że pan Henryk siedział o poł metra od niej. Wstał, ale zamiast udać się do jednego z pokoi, który był zamieniony na magazyn towarowy, sięgnął po krzesła i zapraszającym ruchem postawił je przy stole. Usiedliśmy. Mamuśka podsunęła kieliszki, gość z prawej, polał i wzniósł toast: „Za studentów, bo bez nich to trudno by było związać koniec z końcem”. Zanim przybliżyliśmy kieliszki do ust spojrzałem na Jareckiego i już wiedziałem, w jaki sposób wysłać go do ameryki. Jako studenta.

                Ku rozpaczy swego ojca, uznanego kardiochirurga, Jarecki, zdawał na medycynę bez powodzenia, kilka razy. Powszechnie zaakceptowana, na mieście teoria, było, że jeśli ktoś studiuje, a na większość studiów dziennych było się stosunkowo trudno dostać, to nie będzie tego osiągniecia, marnował, tym bardziej, jeśli ma za sobą parę lat życia włożonych na naukę, pozostając za granicą. W takiej sytuacji ambasada, nie powinna stawiać przeszkód w przyznaniu wizy turystycznej. Ułomność założeń tej teorii, chcieliśmy wykazać. 

                Tak się składało, że miałem stary indeks z SGGW, z której mnie wyrzucono, a potem na nowo przyjęto, chyba tylko po to, by dać mi możliwość samodzielnego zrezygnowania, z pobierania nauk w tej szacownej placówce. Indeks zaświadczał, że jestem studentem drugiego roku i pomyślnie zdałem wszystkie egzaminy. Wyglądał imponująco, pokazując moją drogę przez mękę, bo była w nim odnotowana pokaźna liczba, nieudanych podejść do egzaminów i kolokwiów, w przeciwieństwie do tego co pokazywał, skromny w osiągnięcia tego typu, mój indeks z Politechniki. Na tej uczelni, prawdopodobnie, dlatego by, studenta dodatkowo nie przygnębiać, nie rejestrowano takich potknięć. Być może przyczyna była jednak bardziej prozaiczna. Oszczędność papieru. Na Politechnice, niektóre egzaminy, przy sprzyjających okolicznościach i odrobinie sprytu, można było zdawać, po kilkanaście razy, wiec nie trudno sobie wyobrazić jak gruby by musiał być mój indeks, w którym by była rejestracja np. jedenastu podejść do egzaminu z przedmiotu Miernictwo Elektrycznego. Jarecki miał jednak dysponować indeksem, który robił wrażanie i aby okazując go, mógł występować, jako student pełną gębą. W indeksie z SGGW wystarczyło zmienić tylko nazwisko, zdjęcie i daty. Dla pełnego efektu to samo należało uczynić z moją legitymacją studencką z tamtego okresu mojej edukacji. 

                Wypiliśmy toast i parę następnych, zagryzając, upolowanymi w pocie czoła, ogórkami. Pan Henryk, który w celu wykonania swoich powinności zawodowych, oddalił się wcześniej od stołu, właśnie wrócił z naręczem zimnych butelek. Wypiliśmy rozchodniaczka i jadąc windą na górę, wtajemniczyłem Jareckiego w detale mego planu. Był zachwycony i nawet, kiedy już padł przytłoczony ilością, spożytego prostego związku chemicznego, budził się co jakiś czas, szarpał za ramie i w trosce pytał: „Ale nie będziesz miał z tego powodu żadnych syfów?”. Resztki trzeźwości umysłu nakazały mi znaleźć wspomniane obiekty, i wsadzić je do wewnętrznej kieszeni jego jeansowej kurtki, tak aby mógł czym prędzej puścić maszynerię falsyfikującą w ruch. Z resztą, co przytomniejszych zawodników, zastanawialiśmy się, komu pierwszemu Jarecki przyśle zaproszenie, kiedy już się w kraju hamburgerem i wczesnym Thrash Metalem płynącym, zadomowi. 

                Sprawa nie była jednak do końca tak prosta, jak nam się początkowo wydawało, bo ambasada podejrzliwie patrzyła na każdego, komu już wcześniej odmówiła wizy turystycznej. Dla pewności uzyskania zamierzonego efektu, Jarecki postanowił wzmocnić, mój szatański plan, dodatkowym argumentem. Wraz z grupą ośmiu znajomych, założył biuro podróży, a konkretniej biuro tylko jednej podróży. Miała ona przebiegać na trasie Warszawa – Nowy Jork – Mexico City. Oczywiście nikt nie myślał o jechaniu do Meksyku, a tranzytowy pobyt w Nowym Jorku miał być, jedynie jednodniowy, a jego przedłużenie było esencją całego przedsięwzięcia. Miejsca w okolicznym hotelu zostały zawczasu zaklepane, bilety lotnicze na przelot na całej trasie, zarezerwowane. W formularzu, jednodniowy tranzytowy cel wizyty w USA został jednak, umotywowany chęcią, zwiedzenia zabytków kulturalnych znajdujących się w najbliższym sąsiedztwie lotniska JFK. Nic nie powinno już wybudzić nieufności, nawet najbardziej czujnych pracowników sekcji wizowej ambasady amerykańskiej. Plan wszedł w życie. Wycieczka Polska – Meksyk z wysiadką w Nowym Jorku miała wreszcie szanse się odbyć. Cała ósemka wypełniła niezbędne formularze, które następnie w grubej kopercie zostały uroczyście wysłane z Poczty Głównej, do ambasady i zupełnie spokojnie czekała na termin odbioru wiz. W wyznaczonym dniu, wszyscy stawili się przed, tak dobrze znanym im, budynkiem i w ogromniastej kolejce powolutku posuwali się ku upragnionym stemplom w paszportach. Po usłyszeniu nazwy ich firmy podróżniczej, sprężyście stanęli przed obliczem grubej szyby uzbrojonej w mikrofon. W szparze pod szyba, znajdowała się ich gruba koperta z przybitym stemplem krzyczącym w czerwonym kolorze: „REJECTED”. Kiedy już pani, która jednym celną pieczątką zniweczyła, miesiącami przygotowywany plan, miała krzyknąć: „NEXT!” co lepiej władający językiem angielskim, przykładając usta do blachy mikrofonu, spytał rzeczowo: „Waroom?”. Nastąpiła intensywna wymiana zdań w kilku językach, która zaowocowała, kolejną rozmową, ze spokojniejszym i lepiej władającym mową, kraju na terenie, którego się znajdował, pracownikiem rządu amerykańskiego. Jak wyjaśnił, jedna z uczestniczek wycieczki, zeznała w formularzu, że nie starała się wcześniej o wizę amerykańską, a jak zarejestrowały opasłe archiwa ambasady, ubiegała się o nią, bez powodzenia już siedem razy. W związku, z tym, że w takich wypadkach przepisy zalecają odpowiedzialność zbiorową, żaden z kandydatów na podróżnika wizy nie otrzymał. W związku z tym, że w grupie była tylko jedna kobieta, wszyscy spojrzeli na nią wilkiem. Nikt się już więcej nie odezwał ani słowem i wszyscy po raz kolejny opuścili teren ambasady z kwitkiem. 

                Po tym zajściu słuch po Jareckim zaginął. Słuchy dochodziły, że przebywa w Szwecji. Inni mówili, że wyniósł się poza Warszawę i uprawia selery czy inną korzystną dla zdrowia psychicznego roślinność. Parę miesięcy później dostałem przesyłkę, bez adresu zwrotnego. Zawarty w niej mój indeks i legitymacja były nietknięte.


Wolność słonia



W ucieczce przed upałem, moi starsi pojechali na miesiąc do przyjaciół w NRD, zostawiając mnie pod opieką Gacka, który jak większość kotów, był znany pod kilkoma pseudonimami, na które był za dumny by reagować. To on wzywał służbę, kiedy chciał, a wzywał ją często i skutecznie. Zawsze miał wszystko pod kontrolą, wiec i tym razem byłem w dobrych rękach, a raczej łapach. Postawiłem Gacka na blacie biurka, dałem kawałek zimnej już parowki i po kilkuminutowych konsultacjach, nie widząc sprzeciwu z jego strony, mieliśmy uzgodnione, że wyprawiamy zaległe urodziny. Nie ważne było czyje, ważne było, że na pewno jakieś były zaległe, a tradycji przecież musiało stać się zadość. Aby oznajmić tę radosna nowinę, wszystkim potencjalnym zainteresowanym, wykonałem kilka telefonów i zabrałem się za odgruzowywanie pokoju, choćby do takiego stopnia, żeby można było dotrzeć do szafki ze sprzętem nagłośniającym. O umówionej porze, zjawiła się prawie cala męska ekipa, która w ostatnie dni tego upalnego lata przebywała w Warszawie. Powód siedzenia w mieście, był głownie natury ekonomicznej, ale niewtajemniczeni znali go pod nazwą przygotowywania się do jesiennej sesji egzaminacyjnej. Przybyły też jakieś dziewczyny, ich koleżanki i koleżanki koleżanek, w takiej liczbie, że po raz pierwszy, w moim mieszkaniu, siły liczebne po obydwu stronach barykady rozdzielającej płcie, były wyrównane. Jak zwykle było dużo alkoholu, a mało jedzenia. Ta kombinacja, wspomagana zaduchem w mieszkaniu na ostatnim piętrze budynku, pokrytym czarną papą dachem, spowodowała, że już po paru godzinach, ktoś tu i tam, przybierał pozycję po części horyzontalną na kanapie, albo jednym z foteli. Miejsc do siedzenia zrobiło się coraz mniej, wiec impreza przeniosła się z dusznego wnętrza, na równie duszny balkon, ale z pięknym widokiem, na południową i północną cześć Warszawy. Cześć centralna ze wszystkimi charakterystycznymi dla stolicy elementami architektonicznymi, zazdrośnie strzegł przed naszym wzrokiem, sąsiadujący budynek. Nikt się jednak tym mankamentem nie interesował. Była sobota więc, impreza snuła się niespiesznie, a na upiornie głośną muzykę, nikt z sąsiadów, nawet nie ośmielał się zwrócić uwagi. 

                Mimo, że nie była to polityka, religia, sport czy jedzenie, dyskutowaliśmy o sprawach najwyższej wagi, których zmianę dyktowały jedynie delikatne powiewy chłodnego wiatru. Mimo już późnego wieczora było radośnie i pogodnie. Gacek się właśnie przebudził i przyszedł sprawdzić czy nikt mu nie nabrudził do kuwety, której wystawienie na balkon, z ciasnego mieszkania, swego czasu na nas wymusił używając broni biologicznej. Sprawdzał tez, czy mi nic nie grozi ze strony przybyłych. Ocierał się o nogi w aprobacie.  Dokonując rewizji osobistej udeptywał, ciała tych już na wpół poległych. Chyba nie miał większych zastrzeżeń, do zgromadzonego towarzystwa. Po dokonaniu pełnego obchodu mieszkania, jak konduktor pociągu osobowego, sprawdza czy nikt nie ukrywa się we wnętrzu, zaczaił się przed drzwiami łazienki. Zapewne ktoś był w środku, bo Gacek położył się na plecach, tak aby mieć oczy jak najbliżej podłogi i tym samym, aby szpara miedzy łazienkowymi drzwiami, a podłogą, dawała mu największe pole obserwacji. Byłem pewien, że kimkolwiek Gacek się zainteresował, nie miał żadnych szans na ukrycie się, wiec ze spokojnie mogłem się pogrążyć w dalszą konwersację i przerywaną toastami. Po kilku minutach, usłyszałem dobiegający z wnętrza mieszkania pisk i zanim się zorientowałem drobna, acz precyzyjnie wymierzona damska dłoń wylądowała na moim policzku, z adekwatnym wytłumaczeniem powodu takiego czynu: „To tak kota nauczyłeś, bydlaku?”. Natomiast wydany do reszty zgromadzonych osobników płci żeńskiej rozkaz brzmiał: „Dziewczyny, wychodzimy”. Nie wiem, kim była ta panna i kto ją przyprowadził, ale musiała mieć posłuch, bo wszystkie zgromadzone na balkonie panie odwróciły się na piecie i rzucając mi pogardliwe spojrzenia, wychodziły jedna po drugiej. W mieszkaniu zrobiło się trochę luźniej wiec mogłem dokonać wizji lokalnej. Nigdzie nie znalazłem śladów krwi, do której utoczenia Gacek był zdolny, a nawet specjalnie przeze mnie wyćwiczony, choć jak do tej pory toczył wyłącznie krew członków najbliższej rodziny. Zafrapował mnie też brak poszarpanego ubrania i już zacząłem się martwic, czy to panna, która wymierzyła mi policzek, wcześniej czegoś, bogu ducha winnemu zwierzęciu nie zrobiła. Zapukałem w drzwi i wszedłem do mojego pokoju. Było to ostatnie miejsce, do którego chciałem wtedy wchodzić, bo wiedziałem, że jakaś parka będzie korzystała z mojego wygodnego lóżka, ale sytuacja była szczególna. „Nie widzieliście kota?” spytałem po uchyleniu drzwi. Nie wiem, co parę bardziej zaintrygowało. Czy moje wtargniecie, czy niewinne pytanie, zadane w czasie trwania ich mniej niewinnego aktu, ale obydwoje, poprawiając ubrania, rozglądali się bacznie do okoła. „Jest tam. Kici, Kici” wskazała palcem, panna, której również nie znalem. Na czworaka podążyłem we wskazanym kierunku. Gacka znalazłem głęboko pod biurkiem jak ciamkał i zapalczywie udeptywał jakiś kawałek materiału. Wywlokłem go z jego kryjówki, przeprosiłem parkę i zamknąłem za sobą drzwi. Tryumfalnie trzymając zwierza w powietrzu, oznajmiłem wszem i wobec, że poszukiwania zostały pomyślnie zakończone.  Można było wrócić do konsumpcji, a ponieważ w pokoju zostali już sami chłopcy, towarem miał być już wyłącznie alkohol.

                „Co to jest?” złapał Leszek, za cos, co Gacek miał w pyszczku. Były to ni mniej ni więcej tylko damskie majtki, zupełnie już mokre od gackowej śliny. „Skąd on je wziął?” wszyscy zapewne zadawali sobie to pytanie, ale ich właścicielki już miedzy nami nie było, a panna, której zawdzięczam odnalezienie kota i stanie się posiadaczem fragmentu damskiej garderoby, posiadała swój na właściwym miejscu, co osobiście mogłem zaświadczyć. Sami musieliśmy dalej prowadzić dochodzenie. W czasie kilku rozlanych kolejek, pojawili się świadkowie zajścia i zeznawali pod przysięgą. Za krzywoprzysięstwo groziło odsunięcie, od wypicia następnej kolejki. Prędkości, z jaką ubywało wódki świadczyła jednoznacznie o tym, że wszyscy mówili prawdę. Jarecki, który jak zwykle, starał się ratować towarzystwo przed niechybna śmiercią głodowa, pitrasząc cokolwiek, co znalazł w mojej ubogo zaprowiantowanej lodowce, w chwili zdarzenia znajdował się w sąsiadującej z łazienką kuchni, widział wiec co zaszło najlepiej. W rozpatrywanej sprawie został powołany jednocześnie na świadka i biegłego i jako takiemu, przypadły mu dwie kolejki, które ochoczo wchłonął. Wziął z talerzyka kawalek czerstwego już chleba, powąchał go, nadgryzł, zrobił głęboki wdech, spojrzał na wszystkich spragnionych wyjaśnienia prawdy i osunął się na fotel, a raczej na kogoś, kto już na tym fotelu spoczywał. Sprawę musieliśmy ciągnąc dalej bez niego. Zadzwonił telefon. Mimo, że muzyka nadal głośno grała, a przewieszony przez poręczy balkonu Igor starał się swoim pawiem udekorować całą elewacje dziesięciopiętrowego budynku, byłem jakoś spokojny, że to nie milicja ani nie sąsiedzi. Oni nie użyliby tak wymyślnego sprzętu do komunikacji międzyludzkiej. To już wiedziałem z doświadczenia. Używali mniej przemyślanego, ale również skutecznego kopania w drzwi. Podniosłem słuchawkę i rzuciłem kurtuazyjne:, „Czego?”. „Moje majtki oddasz Mariuszowi, chamie! Jeszcze się policzymy.” Domyśliłem się, kto dzwonił, ale kim był rzeczony Mariusz nie miałem pojęcia. Sprawy, biorąc pod uwagę, perwersyjne zachowania Gacka, zaczynały układać się w sensowną całość. W związku z tym, że siłą rzeczy, kibelek w mojej mikroskopijnej łazience stał tuż przy drzwiach, Gacek wynalazł sobie zabawę, która polegała na tym, że drapał w stopy, każdego, kto z niego korzystał. Zapewne w ten sam sposób chciał się pobawić, z panną, której przypadkowym posiadaczem majtek się stałem. Jednak, dlaczego majtki tej panny wylądowały na łazienkowej podłodze, tak ze Gacek mógł je porwać, żaden z zebranych panów, nie wiedział a dalsze przesłuchanie świadków i ewentualnych podejrzanych nie posunęło śledztwa do przodu. Sprawę trzeba było umorzyć, tym bardziej, że właśnie skończyła się wódka.  
 
                Każdy, kto znalazł się w takiej sytuacji, doskonale wie, że brak alkoholu, w połowie imprezy, to dramat większy niż wojna nuklearna i potop razem wzięte, dodatkowo spotęgowany, faktem, że nie posiadaliśmy wystarczającej płynności finansowej pozwalającej na zakup zadowalającej wszystkich ilości płynu odurzającego. Wiadomo było, co się zaraz stanie. Wypijemy wszystkie wódki na myszach, które rodzice zwykli tak cmokać, w niedziele po kolacji, a są poukrywane przede mną w szafach z ubraniami. Potem w ruch pójdzie spirytus salicylowy, woda brzozowa, a potem perfumy mojej mamy, które nie były w sprayu, a te już w razie ostatecznego niedopicia. Wszystko,  zakończy się kosmicznym kacem, a wypite trunki będą odbijać się jeszcze tygodniami. Ale co było robić? Jednym z niezmiennych praw fizyki, obowiązujących na tych szerokościach geograficznych i w omawianym okresie historycznym było prawo Zachowania Konsumpcji i nikt nie miał śmiałości burzyć ugruntowanego już dobrze status quo. Wycmokaliśmy, resztę z kieliszków, swoich i cudzych, wyżęliśmy do suchego wszystkie butelki i zabieraliśmy się, za przeszukiwanie mieszkania. Wiadomo było, że znalezienie czegoś tym razem, nie będzie już takie łatwe, bo po ostatniej imprezie, zakończonej również wykazaniem poprawności działania wyżej wspomnianego prawa, rodzice z pewnością nie odbudowali jeszcze zapasów. Każdy z nas zaczął przetrząsać kieszenie i wykładać na stół wszystko co miało jakąś wartość nabywczą. Zebrana kwota nie była imponująca. Kiedy inni szperali po kieszeniach swoich niedobitych kompanów, ja postanowiłem przeszukać szafy, ale zanim na dobre zagłębiłem się w bieliznę osobistą rodziców, ktoś zapukał do drzwi. Zapukał, a nie załomotał, co natychmiast wzbudziło moje podejrzenie graniczące ze strachem. „Jak nie ma wódki, to niech spierdala”, taki rozwój wypadków przewidział dla intruza Maciek, który zaciekawiony zatoczył się do przedpokoju. W drzwiach stal, doktor z wydziału technologii drewna na SGGW, który w cywilu był moim sąsiadem z dołu. „Komuś fasolka bo bretońsku nie posłużyła” stwierdził ze znawstwem sąsiad, wręczając mi wyprasowany i złożony w kostkę i t-shirt. „Żona, znalazła na balkonie i wyprała.” Natychmiast wciągnęliśmy go do środka. Jak tylko sąsiad usiadł Maciek poczęstował go Klubowym. „Nie. Dziękuję, ale poczekaj. Może to?” Z kieszeni spodni, sąsiad wyciągnął srebrna, inkrustowaną papierośnicę. Otworzył ją i oczom naszym ukazały się dwa równiutkie rzędy skrętów, a po mieszkaniu rozpłynął się wiadomy zapach. „Pewnie” radośnie rzucił Maciek i zza gumki porwał dwa. Źniaku nieśmiało wziął jednego. Nieużywająca dymów reszta towarzystwa, odmówiła i grzecznie podziękowała. Na kanapie i fotelach zrobiło tymczasem już trochę luźniej, bo niedopite zwłoki, zostały złożone do mojego pokoju, który był już zwolniony przez frywolna parę. Na placu boju ostało się już tylko kilku zmęczonych niedobitków. Usiedliśmy wszyscy na około niskiego stołu. Dwa skręty od razu poszły w ruch, w przeciwnych kierunkach. Jako gospodarz siedziałem na podłodze pod szafą. Po minucie doszedł do mnie w części wypalony skręt, a w parę sekund po nim drugi. Popatrzyłem na oba. Wiedziałem, że jak zapalę zaraz zacznę się krztusić, wiedziałem, że wszyscy na to czekają, wiec aby nikomu nie sprawić zawodu zaciągnąłem się obydwoma jednoczenie jak mogłem najmocniej, aż żar przypalił mi palce i usta. Czułem jak ktoś wyrywa mi niedopałki z palców, ktoś inny podstawił popielniczkę, ktoś inny krzyknął: „Może można je jeszcze przez widelec?”. Trzymałem ciepły dym, w płucach tak długo jak mogłem. Nie pamiętam nawet czy go w ogóle wypuściłem. Byłem już gdzie indziej i nie zajmowałem się takimi głupotami jak oddychanie. 

                Płynąłem? Leciałem? Nie! Dosiadałem wielkiego słonia. Miedzy blokami, podwórkami, piaskownicami i trzepakami przemierzaliśmy Pragę Północ. Słoń elegancko przeskakiwał przeszkody. Mijani ludzie przyglądali się z zainteresowaniem i machali przyjaźnie. Przycwałowaliśmy przed klatkę mojego budynku. Zeskoczyłem. Delikatnym kopniakiem w wielki zad, dałem słoniowi do zrozumienia, że łaskawie oddaje mu wolność. Spojrzał na mnie z podziękowaniem i odpłynął radośnie w osiedle. To Źniaku, wyrwał mnie z tego błogiego stanu. „Wszystko w porządalu?” zapytał troskliwie. Spojrzałem mu w oczy i na ucho wysyczałem: „Idziemy do Zoo”.  „Po nocy? Ale Po co?” dopytywał pomagając mi wstać. „Zobaczysz. Zbieraj się!” nie dawałem za wygraną. Spojrzeliśmy po zgromadzonych, czy może dałoby się jeszcze kogoś namówić na te wycieczkę. Sąsiada już nie było. Reszta spala pokotem na wersalce. Na balkonie, na chłodnych już wtedy kafelkach, z twarzą przytulona do kuwety leżał Igor. Na jego gołej klacie, rozpostarty całym sobą leżał Gacek i wsłuchiwał się w zanikające odgłosy pracy jego serca. Wyszliśmy. Wszystko było po kontrolą. 

                Zjeżdżaliśmy windą. Okazało się, że to Źniaku był odpowiedzialny za tę nieudaną zbiórkę na fundusz monopolowy i kiedy ja jeździłem na słoniu on przeliczał zebrane pieniądze. Głupio było udawać się w nieznane, bez prowiantu. Zatrzymałem windę na pierwszym piętrze, wyszliśmy i udaliśmy się do mieszkania na lewo. Zapukałem, bo z dzwonka sterczały tylko dwa druty. Otworzył jeden z synów szefowej. „Ile?” spytał rzeczowo. Po chwili był z powrotem. Do ceny dwóch butelek, po aktualnym kursie zawartego w nich alkoholu, zabrakło nam kilkadziesiąt złotych. Syn przeliczył parę banknotów i garść bilonu, które mu wręczyliśmy: „Oddacie następnym razem. Na razie.” Nawet nie zdążyliśmy podziękować. Przy wyjściu z klatki pokrzepiliśmy się po raz pierwszy. Słoń w mej głowie galopował dalej. Przechodziliśmy koło miejscowych delikatesów. Z ciekawości zajrzałem do środka. Silne światło odbijane od pustych półek biło po oczach. „Po co marnują tyle prądu?” jako zadatek na inżyniera elektryka spytałem gniewnie, ale nie wiem, jaką opinię miał w tej sprawie Źniaku, bo wtedy urwał mi się film. Zapis mojej pamięci, na nowo zaczyna się, w momencie, kiedy przechodziliśmy przez siatkowe ogrodzenie. Kiedy ja z narażeniem życia, uprawiałem ekwilibrystykę na drucie kolczastym, na wysokości prawie trzech metrów nad ziemią, Źniaku zauważył, że zaraz obok w brakuje ogrodzeniu dwóch segmentów siatki i wykorzystał ten fakt, by bezpiecznie znaleźć się na terenie Warszawskiego Ogrodu Zoologicznego. Parę sekund później i ja byłem po drugiej stronie, choć z rozszarpana nogawką spodni. 

                Gdyby nie światła ulicy za naszymi plecami, mogliśmy sobie wyobrazić, że jesteśmy w lesie, jednak po przejściu kilku metrów już nawet nie musieliśmy sobie już tego wyobrażać. Pięćset metrów od mojego domu przemierzaliśmy prawdziwy las, a do tego, jak sądziłem pełen dużej zwierzyny afrykańskiej, albo indyjskiej. Ten właśnie szczegół pozostawał mi wtedy do ustalenia. Las się skończył i zobaczyliśmy ogród zoologiczny pogrążony w całkowitej ciemności. Gdyby nie zbliżający się ku pełni księżyc, nie widzielibyśmy gdzie jesteśmy. Staliśmy przy wybiegu antylop. Jednym susem znalazłem się po drugiej stronie ogrodzenia. Natychmiast obraz słonia został zastąpiony scenami z filmu „Odmienne stany świadomości”. Jakby nie było mój stan był również odmienny, wiec skojarzenie było jak najbardziej na miejscu, a zapamiętane z filmu sceny potraktowałem, jako instrukcję do moich dalszych poczynań. Zacząłem uganiać się za tymi wdzięcznymi zwierzętami, nie zadając sobie trudu pomyśleć, co tez powinienem począć, jeśli już taką sztukę dopadnę, mimo, że byłem już trochę głodny. Upatrzyłem sobie, jedna z tych kózek i powoli zaganiałem ją w kąt wybiegu. Byłem z nią sam na sam. Patrzyliśmy sobie w oczy. Sądziłem że następuje miedzy nami jakieś porozumienie. Miałem ochotę ją uściskać, ale kiedy tylko zrobiłem krok do przodu, rzuciła się w moim kierunku. Przednimi kopytami powaliła w błoto, a tylnymi odbiła się od mojej klatki piersiowej  i poszybowała ponad ogrodzeniem. Usłyszałem tylko odgłos tłuczonego szkła, rzucone w ciemność „Osz kurwa” a potem odgłosy oddalającego się tupotu kopyt na asfaltowej ścieżce. Kończyna za kończyną, metodycznie wyciągałem się z błota, w które byłem dość solidnie wbity. Sprawdziłem, czy jestem w jednym kawałku i będąc jak sądziłem, pośmiewiskiem dla reszty stada, jak niepyszny przelazłem na drugą stronę ogrodzenia. „Niby to nie był zaplanowany słoń, ale jedno zwierzę odzyskało wolność, tej nocy.” Pocieszałem się. 

W miejscu gdzie, na mój triumfalny powrót, powinien oczekiwać Źniaku, znalazłem tylko potłuczone fragmenty butelki po Żytniej. Cos musiało mu się stać, bo Źniaku za żadne skarby nie dalby butelki z wódczaną zawartością skrzywdzić. Ruszyłem na poszukiwanie towarzysza, tym bardziej drogiego, że powinien mieć przy sobie jeszcze jedną flaszkę. W odległości kilkuset metrów zamajaczyła jakaś postać. Gwizdnąłem na palcach. Postać nie odwzajemniła porozumiewawczego znaku, ale już podążała zdecydowanie w moim kierunku. „Źniaku!” Wrzasnąłem tak głośno, na ile pozwoliły mi skopane płuca i nadal drapiąca od dymu krtań. Postać wykonywała dziwne, ruchy, ale zbliżała się nadal. Krzyknąłem jeszcze raz i wtedy Źniaku się wreszcie odezwał: „Stój, bo będę strzelać”. „Co ty pierd…” chciałem zapytać, ale rozległ się strzał. Nie. To chyba nie był Źniaku, a jeśli nawet był, to nie był w dobrym humorze. Zacząłem uciekać. Nie wiem jak długo biegłem, ale kiedy się zatrzymałem, nieoczekiwanie byłem tuż pod budynkiem dla słoni. Upewniłem się, że domniemany Źniaku już mnie nie ściga, zacząłem szukać drzwi. Jak na złość wszystkie były zamknięte, tak jakby ktoś po nocy chciał ukraść słonia. Wariactwo.

Znalazłem małe uchylone okienko. Przyciągnąłem najbliższą ławkę. Na niej ustawiłem jakiś znaleziony w pobliżu kosz na śmieci i już, montowałem się w wąskiej szparze. Przelazłem prawie do połowy, ale była tak wąska, że w końcu zdałem sobie sprawę, że się w niej zaklinowałem. Nie mogłem się ruszyć, ani w jedną ani w drugą. Głupio by było przerwać tę szlachetną misję z tak błahego powodu, albo dyndając w takiej pozie, stać się łatwym celem dla tego z dwururką. Zacząłem rozmyślać nad jakąś skuteczna metodą wyjścia z tego impasu, ale wtedy podszedł do okna największy ze słoni. Bez słowa przywitania owinął trąbę na około tego, co moje zwisało wewnątrz i jednym ruchem wciągnął mnie do środka, z oknem i jego ramą włącznie. Następnie upuścił mnie w miejsce, gdzie właśnie spadły ostatnie odłamki szyby. Nie świadom jeszcze wtedy faktu, że słonie to jedne z nielicznych ssaków, które wykazują zachowania altruistyczne, nawet w stosunku do innych gatunków, wiedziałem, że taką pomoc należało odwzajemnić. Zacząłem się przymierzać do otwarcia dużych wrót. Przecież nie chciałbym by słoń zaklinował się w tych małych tak jak ja, przed chwila w oknie. We wrotach jednak tkwiły dwie wielki, złowieszcze, czarne kłódki. Zacząłem się z nimi mocować. Już zaczęła do mnie docierać, beznadzieja sytuacji, kiedy usłyszałem: „Jest u słoni”. Poklepałem najbliższego słonia, ale byłem pewien, że ten przekaże memu wybawcy wyrazy podziękowania i rzuciłem się do ucieczki małymi drzwiczkami, które, na szczęście bez najmniejszego problemu dały się otworzyć od środka. Do muru odgradzającego teren ZOO od nasypu Mostu Gdańskiego nie było daleko. Dobiegłem do niego w parę sekund. Poskoczyłem, podciągnąłem się i bezpiecznie przelazłem na druga stronę. Tyle razy widziałem ten mur przez okno przejeżdżającego autobusu linii 103 albo 490. Jak mogłem zapomnieć, że w jego górną krawędź były wbetonowane denka potłuczonych butelek. 

Szarzało już. Nie zatrzymując się dobiegłem do mojego bloku. Wbiegłem na piętro. Przywołałem windę, wsiadłem. Zrobiło mi trochę słabo, ale to nie, dlatego, rozjechały mi się nogi. Na podłodze kabiny rosła kałuża krwi. „O matko! Zowu kogoś zabili” pomyślałem, ale szybko się uspokoiłem. To była moja krew. Na niektórych imprezach przychodzi ten moment, że trzeba oszacować straty. Właśnie nadszedł i na tej. Rana szarpana drutem kolczastym lewej łydki, przy wchodzeniu na teren. Rana postrzałowa w okolicy prawego kolana, na szczęście kula przeszła na wylot, ale tuż pod skorą. Odłamki szkła tu i tam no i tatar po wewnętrznej stronie dłoni nabyty podczas opuszczania terenu ZOO. Cześć ran była zalepiona błotem i spływającym potem, ale kolano i dłonie krwawiły dość paskudnie. Wszedłem do mieszkania. Źniaku cos opowiadał na poł przytomnemu Igorowi. „I nie zabrałeś mnie” z wyrzutem wybełkotał Igor kiedy zorientował się, że wszedłem. Nie opowiedziałem. Wszedłem do łazienki i zacząłem obmywać rany. Wydłubałem szkło. Na szczęście nikt nie wypił jeszcze spirytusu salicylowego. Zasyczałem z bólu. Posypałem większe rany jakimś pudrem  i obandażowałem te, które najbardziej krwawiły, bandażem elastycznym, bo tylko taki udało mi się znaleźć w szafce. Ktoś załomotał do drzwi łazienki i oznajmił mi, że Gacka nie ma. Pewnie znowu wyskoczył przez balkon z dziesiątego pietra i siedzi na dole pod krzakiem. No, ale trzeba go było znaleźć. Na myśl o ponownym wyjściu z domu zrobiło mi się jednak słabo. Wyszedłem z łazienki założyłem jakiś dres, który możliwie dokładnie zasłaniał zaczynające przemakać krwią bandaże. Pewnie w poczuciu winy, za zostawienie mnie w ZOO, Źniaku zaoferował się z pomocą. Znowu zjeżdżaliśmy winda. Krew na podłodze była już na tyle gęsta, że trampki się już nie ślizgały. Źniaku szturchnął mnie łokciem. Kiedy, nadal wściekły spojrzałem w jego kierunku, wyszczerzył niepełne i nieświeże uzębienie, uchylił poły swojej kurtki i pokazał nie tkniętą butelkę wódki. Zanim znaleźliśmy się na parterze wypiliśmy po dużym łyku. Rozejrzeliśmy się po osiedlu. Było już zupełnie jasno. Tu i tam ludzie szli ludzie. Obraliśmy jakiś przypadkowy kierunek krzycząc na zmianę „Gacek” „Kizior” „Futro” i „Kurwa”. 

Nie uszliśmy jednak daleko. W pewnym momencie za naszymi plecami usłyszeliśmy pisk opon hamującego samochodu. Zanim zdążyliśmy podziękować kierowcy, że udało mu się wykazać refleks i w porę zahamować nie czyniąc nam krzywdy oraz spytać, co było przyczyną, tego, że w niedziele, z samego rana, jechał z taka prędkością po chodnika w centrum osiedla, trzech policjantów, pchnęło nas na siatkowe ogrodzenie i wykręcało ręce. Robili to wyjątkowo mało fachowo wiec syknąłem z bólu, pytając jednocześnie: „Co jest, kurwa?”. „Odechce się wam wybijać szyby w sklepach”. „My? Szyby? W sklepach?” Zastanawiałem się intensywnie. „Że w słomiani, to może. Ale nie wiedziałem, że  słoń był na sprzedaż” Milicjanci wrzucili nas do Nyski jak dwa worki kartofli. Niebieski pojazd ruszył z kopyta, tylko po to, żeby przejechać jakieś sto metrów. Kiedy wypchnięto nas na zewnątrz przed oczami stanęła, nam szklana ściana ciągu sklepów osiedlowych. Widziałem te sklepy tysiące razy, ale tym razem wszystkie szyby były ozdobione dziurami o wielkości głowy pijanego studenta. I wtedy mi się przypomniało, kiedy stałem przed wystawą jednego z nich, zastanawiając się nad sensem, w dobie krajowego kryzysu ekonomicznego, marnowania energii elektrycznej. Ale czy naprawdę ta niedorzeczność mogła mnie zirytować aż do tego stopnia, abym chciał ją w taki sposób naprawić? Znając już siebie trochę, odpowiedź na to pytanie była dość prosta. „Oczywiście!”. Resztki trzeźwiejącego rozsądku starały się jednak wymyśleć jakieś alibi. Ochroniarz? Antylopa? Słoń? „Ja nic nie wiem” powtarzałem w kółko dając sobie trochę czasu do dalszych rozmyślań. Źniaku nie odzywał się, jakby sądząc, że przyjąłem jedyną skuteczną linie obrony, za nas obu. „To skąd ta krew?” spytał policjant płynnym ruchem zakreślając krąg na około mojej osoby. „Słoń mnie podrapał”, odpowiedziałem zgodnie z prawdą. „Dobra! Odechce się wam tych żartów. Na komendę” wydal rozkaz najstarszy rangą. 

                Znowu byliśmy w Nysce. Jeden z milicjantów zaczął jeszcze cos dopytywać. Ja już miałem wszystkiego dosyć. Chciałem tylko znaleźć Gacka, a od miejsca jego przypuszczalnej kryjówki oddalaliśmy się w szybkim tempie. Najuprzejmiej jak tylko potrafiłem powiedziałem do zasiadającego tuż obok kierowcy policjanta: „Ależ namiestniku najukochańszy, my naprawdę nic nie wiemy. Wypuście nas najwielebniejszy”. Wszyscy, łącznie ze Źniakiem spojrzeli na mnie. Źniaku cos na ucho, zaczął szepnąć najbliższemu milicjantowi. Po chwili, miedzy nimi,  wywiązała się przyjacielska rozmowa. Okazało się, że byli w tej samej szkole milicyjnej w Szczytnie, a Źniaku, ukończył ją nawet z wyższym stopniem niż najstarszy z obecnych. „A pamiętasz, tego? A tamtego? A Ten to był” padały odświeżające wspólną pamięć wyznania. W pewnym momencie Nyska zatrzymała się prawie w miejscu. Wszyscy polecieliśmy na podłogę. Boczne drzwi otworzyły się na oścież, a w nich stał milicjant i para elegancko ubranych staruszków. „To oni?” zawyrokował raczej niż spytał milicjant. Staruszkowie spojrzeli na nas i potem po sobie:„Mmmm, Eeeeee. Nieeee. Tamci byli jacyś. Hmmm. Jacyś tacy inni”. Powiedział dziadek. „Wysiadać” padł rozkaz. Wywleczono nas i postawiono na chodniku obok staruszków. Wszyscy milicjanci pakowali się z powrotem do samochodu. Jeden nawet zasalutował. Nyska ruszyła, a za nią w pogoń wymachując opętańczo rękami ruszył Źniaku. Nyska się zatrzymała. Z wyjątkiem trampek, Źniaku zniknął w jej środku, ale prawie natychmiast z niej wyskoczył. Milicjanci odjechali, a rozradowany Źniaku pokazał odzyskaną z milicyjnej niewoli, niedopitą flaszkę wódki, która sprytnie ukrył pod siedzeniem, żeby nie dostała się w niepożądane ręce oficera, robiącego nam rewizję na komendzie. Dostojnie podszedł do nas. Odkręcił zakrętkę, przetarł szyjkę butelki rękawem i podał Babci w geście zachęty. Odsunęła jego dłoń  uśmiechając się. Dziadek spojrzał na babcię, ale również odmówił. Kiedy przełknąłem swojego gula powiedział Dziadek: „Strasznie cię pobili chłopcze”. „Nie proszę pana. To kot mnie podrapał” tym razem skłamałem. Tu mi się przypomniał cel naszej obecnej misji. Pożegnaliśmy się, czym prędzej, z naszymi wybawcami i ruszyliśmy dalej w osiedle. Nie wiem, co się szybciej skończyło, czy wódka, czy pomysły, gdzie ten futrzak mógł przebywać. „Może sam wróci” pocieszał Źniaku. „Może” sam chciałem w to wierzyć. Zajrzeliśmy jeszcze do paru piwnic i wróciliśmy do domu. Podłoga windy była już umyta, ale zapach psującej szybko w wysokiej temperaturze krwi grupy zero minus było nadal mocno wyczuwalny. Weszliśmy do mieszkania. Kot, spał na rozłożonej już kanapie miedzy Leszkiem, a Igorem. „Wy sobie jaja robicie?” resztką sił ryknąłem oburzony. „Bez nerwów” rzucił Leszek otwierając zaspane oczy. „Przed chwila go znaleźliśmy. Spał w kanapie.”
Na moje szczęście przynajmniej temu zwierzęciu nikt tej nocy nie oddał wolności.  

Sprawa bezpieczeństwa państwowego



                 To było w Mikołajki. Niby grudniowy dzień, ale pewnie globalne ocieplenie dawało nam pierwsze znaki o swoim istnieniu, bo było wyjątkowo ciepło. Zadzwonił Maciek. „Może byśmy cos wypili” – zaproponował zaraz po przywitaniu. Nawet głupio by było się wymówić. Wiadomo przecież, ze prania robić nie będę, a uczyć się do sesji tym bardziej. Maciek zjawił się na wycieraczce mojego mieszkania około trzeciej, ale zanim sam się ukazał, w ramie drzwi zobaczyłem jego wyciągnięte ręce, trzymające dwie półlitrowe flaszki Żytniej, które pewnie zwinął swojemu ojcu, bo kartki na wódkę już dawno przepiliśmy, a mety nie były jeszcze czynne. „Super,  Maciek, Wchodź, Siemasz” rzuciłem zapraszająco. Rozgościliśmy się w moim maleńkim pokoiku. Z kolumn poszedł natychmiast jakiś łomot, żeby zabić każdą sensowną konwersację. W lodówce upolowałem cos, co by, kulturowo, pasowało do zacnego trunku. Postawiłem wszystko na biurku i w tym momencie zadzwoniła mama. Powiedziała, że właśnie wraca i będzie pracować w domu.  Znając charakter jej pracy, wiedziałem, że wycinkami prasowymi, zajmie pewnie cale mieszkanie, tak że nawet nie będzie można przejść do łazienki, a po pijaku takie przejście, byłoby tym bardziej niebezpieczne. Oznajmiłem tę przykrą nowinę Maćkowi, który jednym zamachem zgarnął flaszki do swojej teczki, ja porwałem z talerzyka parę konserwowych ogórków. Kotu, który zaintrygowany zapachem, już zamierzał wskoczyć na biurko, aby dobrać się do tych paru plasterków kiełbasy, rzuciłem suche: „Powiedz mamie, żeby nie czekała z jedzeniem” i pomknęliśmy schodami w dół do windy. Jak zwykle coś z nią nie grało, co poirytowało nas jeszcze bardziej. „Co oni tam robią?” spytał Maciek podkreślając zainteresowanie tematem silnym kopniakiem w drzwi. „To może się napijemy?” zaproponowałem, w nadziei ukojenie jego nerwów. Te dwie butelki musiały być chyba syjamskie siostry, bo znowu, pojawiły się w Maćkowych dłoniach razem. Kiedy jedna flaszka była już odbezpieczona, zobaczyliśmy, że winda nadjeżdża. W tym momencie mój pijacki duch dal znać o sobie po raz pierwszy tego wieczora. Odkręciłem zakrętkę z drugiej butelki, którą Maciek nadal trzymał w ręku, a potem wygrzebałem z raportówki dwa ogórki. Wymieniliśmy się sprzętami i weszliśmy do windy, która właśnie ze szczękiem stanęła na naszym piętrze. Nacisnąłem nadpalony guzik z ledwo rozpoznawalna literą P i rzuciłem: „Niech się buja betoniara!” wznosząc butelkę w jednoznacznym geście zachęty. W okolicy czwartego pietra moja butelka była już pusta. Maciek trochę krztusił się nad swoja, ale z windy wyszedł zwycięsko  już nadgryzając ogórka. Ostatnim czknieniem świadomości, postanowiliśmy na Starówkę udać się na piechotę, co może wyszło nam na dobre, jednak nie było ekonomiczne bo na miejsce, w którym rozegrały się dalsze wypadki przyszliśmy prawie trzeźwi.

                Mimo pewnego potencjału kalorycznego, śniadanie i obiad złożone z poł litra wódki i ogórka nie były specjalnie pożywne, wiec Maciek zarekomendował wejście do knajpy. Skoro Maciek proponuje, znaczy się, że ma pieniądze. Ja tego dnia nie śmierdziałem groszem, o czym chyba nawet nie musiałem informować. Idąc Krakowskim Przedmieściem przechodziliśmy akurat koło „Na Trakcie”, wiec padło na tę restaurację. Kelner pokazał nam dwuosobowy stolik tuż przy wejściu na zaplecze. Zamówiliśmy jakieś nieprawdopodobnie wykwintne potrawy. Maciek placek po węgiersku, ja gulasz i na początek dwie setki wódki. Wódka wjechała na stol oczywiście pierwsza, wiec nie miała nawet szans doczekać do zakąski, którą danie główne miało być tego wieczora. Stumililitrowych kieliszków wódki pojawiło się na stole jeszcze kilka i chyba musiały dodatkowo wspomóc  to czym już byliśmy znietrzeźwieni, bo nagle wszystko na około zaczęło pływać. Toaleta była cały czas zajęta, co doprowadziło Macka do wściekłości, a może tylko usprawiedliwiło jego niechęć lub niemożność zapłacenia rachunku. „Wychodzimy” stanowczo stwierdził, podał mi moja raportówkę i silnie pociągnął za mankiet. Nie wiem skąd było tyle siły, w tym niewielkim człowieku, ale czułem się jakbym frunął w powietrzu. Maciek chyba źle obliczył trajektorie naszego lotu, bo zamiast w drzwi całym impetem wcelowaliśmy w ogromne okno wychodzące na Krakowskie Przedmieście. Przeszliśmy przez nie jak przez przysłowiowe masło. Dźwięk tłukącego się o chodnik szkła oznajmił nam, co się stało, wiec nawet nie musieliśmy oglądać się za siebie. Tak długo jak żaden z nas nie miał obciętej kończyny, wszystko było w najlepszym porządku. Dla bezpieczeństwa przebiegliśmy jednak kilkadziesiąt metrów i zatrzymaliśmy się przy TIRze zaparkowanym naprzeciwko Palacu Prezydenckiego, aby Maciek, po całym dniu picia, mógł załatwić to, co nie umożliwiła mu zajęta toaleta w restauracji.

                   Nie wiadomo skąd pojawił się jakiś gruby, umazany smarem człowiek, wymachujący, czymś co przypominało giętką rurkę czy sprężynę. W innym wypadku stawił bym mu czoła, ale byłem w zbyt dobrym humorze by wdawać się w wymianę  argumentów, z tym brudnym człowiekiem. Przebiegliśmy na druga stronę ulicy i przeszliśmy przez uchyloną bramę w ogrodzeniu, tuż przy wrotach do kościoła Karmelitanek. „W kościele chcesz szczać?” Nieświadom struktury otaczających mnie obiektów stanowczo zaprotestowałem. Ale Macka już nie było, a ja stałem na początku białego długiego korytarza, wysłanego miękkim bieżnikiem. Przypomniało mi się coś, co kiedyś słyszałem o różnych fazach delirium. „Acha, to to tak wygląda. To nie takie straszne. Wręcz przeciwne” W tym momencie i ja poczułem nacisk na pęcherz. Naciskałem na klamki kolejnych drzwi, ale wszystkie stały niewzruszone. W pewnym momencie, stanąłem przed zapraszająco uchylonymi. Wszedłem do środka, i znalazłem się w przepięknej łazience. Trzy kabiny, a po przeciwległej stronie rząd czterech umywalek, że złotymi kranami i kurkami. Śnieżnobiałe ręczniki, mydełka, flakoniki i ogólny zapach świeżości i nieosiągalnego dobrobytu. Wszedłem do jednej kabiny. Przywróciłem równowagę płynów w moim organizmie. Spuściłem wodę i jak tylko uchyliłem drzwi od kabiny, moja twarz wylądowała na przemile chłodnych kafelkach podłogowych i gdyby nie ból w wykręcanych barkach i w łokciach pewnie tak bym chciał pozostać. Nade mną pracowało dwóch wojskowych, którzy starając się założyć mi kajdanki, wrzeszczeli na siebie: „Ale jak oni tutaj, kurwa, wleźli? Kto stał na warcie?”. Nie wyrywałem się. Zabawne było przyglądać się w kafelkowych odbiciach, jak tych dwóch młodych ludzi, nie może sobie poradzić z zupełnie poddanym ciałem pijanego człowieka. W końcu, kiedy okiełznali już kajdanki, postawili mnie na nogi i wyprowadzili z tego przybytku dobrobytu. Na końcu korytarza zobaczyłem kolejnych dwóch żołnierzy, którzy jakby rozwijali ten piękny miękki bieżnik. I tu urwał mi się film.

                Obudziłem się obolały i zmarznięty na betonowej lawie, w ciemnej celi. Gdyby nie towarzystwo gigantycznego kaca, mogłem powiedzieć, żeby byłem sam. Starałem się nie zwracać na niego uwagi i go przeczekać. Usnąłem znowu. Obudził mnie szczęk otwieranych metalowych drzwi do celi, do której wepchnięto na poł przytomnego Maćka. Spać już nie wypadało. Jakoś jedyne pytanie, na które chciałem znać odpowiedz to było, czy trafił do toalety, ale wielka mokra plama na jego spodniach odpowiadała na to pytanie nawet zbyt dokładnie. Maciek nie był w formie. Nie powiedział ani słowa. Zdjął spodnie, rzucił je w kąt i zaległ nieruchomo na ławie po drugiej stronie celi. Wszystko było jasne. Miał gorszego kaca ode mnie. Kiedy się obudziłem po raz kolejny Maćka znowu nie było w celi. W drzwiach stal wojskowy i kiwał na mnie palcem. Zgramoliłem się niespiesznie i udałem się w nieznanym kierunku po ciemnych i nieprzyjemnych korytarzach. Nie wiem, co to był za budynek, ale niczym nie przypominał tego eleganckiego, który w chwili, gdy tego najbardziej potrzebowałem, udostępnił mi swoja łazienkę. Szliśmy tak i szliśmy zakręcając co raz, wchodząc, schodząc po schodach, aż trafiliśmy do pokoju, który również kusił na poł otwartymi drzwiami. Żołnierz, wpychając mnie do środka, rzucił zapraszające „Usiąść!”. Z przyjemnością usiadłem, bo od chodzenia po tych krętych korytarzach zrobiło mi się już trochę słabo. Byłem sam. Pokój był niewielki, było w nim tylko biurko, szafa, krzesło i mały stołek w kącie. Ten szczególny wystrój przypomniał mi natychmiast sceny z filmu „Przesłuchanie”. To właśnie miało nastąpić, ale aby uspokoić zatroskanego czytelnika, dodam, że mamy lata osiemdziesiąte i ludzi się już w Polsce nie torturuje, o czym zapewne jeszcze nie wiedział mój przeklęty kac.

                Bocznymi drzwiami wszedł oficer w randze majora, o ile dobrze odcyfrowałem, pływające na jego pagonach, znaczki. Z szuflady wyciągnął papierowa teczkę, z namaszczeniem rozplątywał tasiemki, którymi była związana. Odchylił się na krześle do tylu, rozpostarł ją i wpatrywał się w jej zawartość , z przekąsem cmokając. Co jakiś czas mówił pod nosem: „No tak, No tak, No ładnie, ładnie. Cieeekaaawe”. Pomimo, ze nie byłem wtajemniczony w jej reguły, mnie tez się ta zabawa zaczęła podobać. Zapewne istotnym było rozgryzienie, dlaczego w odbiciu w drzwiach szafy, stojącej za plecami majora, teczka była zupełnie pusta. Aby pokapować się, co jest grane postanowiłem wytężyć resztę, pozostałych po wieczornej rzezi, neuronów. Niestety, w solidarności z wymordowanymi kolegami, kategorycznie zastrajkowały. Światło w mojej głowie zgasło po raz drugi.

                Kiedy otworzyłem oczy byłem w niewielkim, ciemnym pomieszczeniu, jakby wydłubanym w bloku skalnym. Leżałem na występie z jednej ścian. Powierzchnia była nierównomiernie przykryta cienka warstwą słomy. Z mojej jednej i z drugiej strony leżało dwóch gości. Dwóch maszerowało od ściany do ściany. „Obudziłeś  się?” zapytał ten najbliżej mnie. Mój kac podszepnął natychmiast mi, żebym nie wdawał się w żadne rozmowy. Uległem namowie. Naciągnąłem kurtkę na głowę i zamknąłem oczy, ale spać już nie mogłem. Powoli zaczęło do mnie docierać to, to gdzie się znalazłem. Po jakimś czasie usiadłem i oceniłem sytuacje. W celi, bo chyba była to cela, było nas siedmiu. Goście w rożnym wieku. Nikt się nikim nie interesował. Zapewne tak jak ja kontemplował to, co się właściwie stało, i co teraz począć. W pewnym momencie, w ciężkich stalowych drzwiach, otworzyło się małe okienko i widoczne w nim usta wydały polecenia: „Powstać!” „Pod ścianę!” „Jedzenie!”.  Nagle zdałem sobie sprawę, że byłem potwornie głodny, a może to mój kac tylko zmienił obszar swojego działania. Niespiesznie wstałem i ustawiłem się jak reszta. Wyszliśmy po kolei. Rozejrzałem się dookoła. Z jednej strony był długi korytarz, od którego odchodziły w bok inne. We wnękach grubych ścian były wmontowane solidne stalowe drzwi, odgradzające takie cele jak nasza. Było stosunkowo mroczno, chłodno, większość lamp zwisających z sufitu, nie działała. Prawdę mówiąc było dość upiornie. Podeszliśmy do małego kwadratowego stolika, za którym siedział młody wojskowy i wydawał pożywienie. Czerstwy chleb ze smalcem, jeszcze nigdy nie smakował tak dobrze. W kuble obok stołu była woda i wielka aluminiowa chochla, z której chętnie skorzystałem, kiedy przyszła na mnie pora. Woda była również wyśmienita. 

               Wróciliśmy do celi. Zaczęły się ciche rozmowy. W naturalny sposób wszyscy stworzyliśmy krąg i co jakiś czas padało pytanie: „A ty za co?”. Pierwszy wyspowiadał się chłopak w moim wieku, który bez żenady przyznał, że na studniówce, u koleżanki włamał się do sekretariatu i ukradł sto osiemdziesiąt tysięcy złotych, co jak na tamte czasy było kwotą jeszcze bardziej zawrotną niż teraz. Drugi, szczupły gość pod czterdziestkę, opowiadał jak to znalazł się na izbie wytrzeźwień, pobił tamtejszy personel, a i milicjantom, którzy musieli reagować, tez się dostało. Jego twarz nie wskazywała jednak żadnych oznak tak rozrywkowo spędzonego czasu. „Człowiek po alkoholu szybko się goi” pomyślałem i nie zastanawiałem się nad tym szczegółem już więcej. Trzeci, odziany w drogą, skórzaną kurtkę, opowiadał jak pobił pasażera swojej taksówki, za to, że w brutalny sposób dobierał się do swojej towarzyszki. To ona zadzwoniła na milicje i oskarżyła taksówkarza o pobicie. Czwarty, już po pięćdziesiątce przygaszony gość, opisał z detalami, jak to zdybał swoja żonę, z gościem, w domku za miastem. W związku z tym, że jak sądził, nie dalby rady młodszemu gachowi, postanowił wspomóc się jednym z żywiołów i podpalił cały dom, przemyślnie blokując wcześniej drogi wyjścia. Kiedy skończył popłakał się i usunął się pod ścianę. Było jeszcze dwóch, którzy po pijaku wdali się w przepychanki z milicjantami. Kiedy skończył drugi z nich oczy wszystkich były utkwione we mnie. Ktoś spytał: „A ty?”. Nie wiedziałem jak ubarwić moja, na tle innych, prozaiczną opowieść, wiec powiedziałem jak było: „Dorwali mnie w Pałacu Prezydenckim” i dodałem parę szczegółów zajscia. Poczułem na sobie szeroko otwarte oczy wszystkich. „O ja pierdole, synek. Tylko nie mów, że jesteś student”. Zagaił taksówkarz. „Ano jestem” przyznałem bez nacisków. „To ty prędko nie wyjdziesz” pocieszał bohater od bijatyki w izbie wytrzeźwień. „To ty nie wiesz, że Gorbaczow jutro ma przyjechać? Teraz tam pewnie parkiety czeszą, bo myślą, że ty jakąś bombę tam podłożyłeś. To masz przejebane, ale żeś się wpierdolił.” Rzeczowo nakreślał sytuacje, w jakiej się znajdowałem.

                Jakoś nie mogłem się zacząć martwić. Dobra strona tego kaca, było, to, że było mi dokładnie wszystko jedno. Ważne, że brzuszek był tymczasowo napełniony, mrozu nie odczuwałem, a do rozwiazywania równań różniczkowych, jak na razie nikt nie zmuszał. Jedyne, co mnie martwiło to brak sznurówek w moich dopiero, co zakupionych na giełdzie, śnieżno białych Adidasow GrandPrix. Z czasem jednak zaczęło cos się dziać. Co jakiś, pojawiające się w otworze w drzwiach usta, wykrzykiwały nazwiska i ludzie znikali, z celi, bezpowrotnie. Jako, że w celi pojawiłem się ostatni, prawdopodobnie ostatni ją opuszczę – pomyślałem. Zagadnąłem do młodego złodzieja, czy nie zadzwoniłby do mojej matki. Zgodził się od razu. Oczywiście nikt nie miał przy sobie nic do pisania. Wszystkie narzędzia potencjalnego mordu były skrupulatnie skonfiskowane w momencie przekroczenia progu tego przybytku. Wszyscy wytrzasnęli to, co jeszcze mieli w kieszeniach. Niewiele tego było, ale znalazło się parę nadpalonych zapałek i kawałek tekturki. Nabazgrałem numer telefonu, bez większej nadziei, że kiedykolwiek będzie mógł być odcyfrowany, bo sam ledwo, co potrafiłem odczytać to, co napisałem. Jednak jak się później okazało, złodziej wypełnił swoje zadanie znakomicie. Bezbłędnie odcyfrował moje pismo, zadzwonił i, i jak zeznawała później moja mama, powiedział: „Dobry wieczór. Proszę się nie martwic. Pani syn jest w areszcie na Wilczej. Musze lecieć. Dobranoc”.

                 Zaczęło mi się już nudzić, choć nie do tego stopnia, żebym maszerował od ściany do ściany jak to co jakiś czas czynił których ze współaresztowanych. Chcąc nie chcąc, zacząłem przypominać sobie wzory na transformaty Fouriera, potrzebne na egzamin z teorii pola elektromagnetycznego, który miał się odbyć się za parę dni. Na szczęście zanim się na poważnie, się do tego zabrałem wywołano moje nazwisko. Znalazłem się znowu w tym samym pokoju, ale wojskowy się był inny, choć miał takie same znaczki na pagonach. Tym razem obyło się bez czytania pustej teczki, bo była ona już zapełniona całkiem przyzwoitym plikiem kartek. Co oni tam napisali nie wiedziałem, ale zapowiadało się, że kolejne przesłuchanie powiększy jej zawartość. Zaczęliśmy od samego początku. Oczywiście strategicznie pominąłem fakt, nieortodoksyjnego wyjścia z restauracji w celu uniknięcia płacenia rachunku, choć nie omieszkałem wspomnieć o nieczynnej toalecie w restauracji. Miałem nadzieje, że Maciek przedstawił podobny przebieg wypadków. Ostatecznie bezpieczeństwo państwa nie zależało chyba od takich błahych detali, a przecież przesłuchiwany byłem w sprawie najwyższej wagi, a takie przynajmniej odnosiłem wrażenie po tym jak zatroskany był mój major. Opowiedziałem resztę, a raczej to co pamiętałem. Uparcie trzymałem się linii, że użyliśmy Pałacu Namiestnikowskiego, jako publicznej toalety, choć używałem określeń bardziej eufemistycznych. „To, dlaczego zwinęliście cały bieżnik w korytarzu. Czego szukaliście?” podchwytliwie zapytał major patrząc mi świdrująco w oczy? „Kolega chciał się pewnie przespać i nie miał się czym przykryć” natychmiast odpowiedziałem. Nie mam pojęcia skąd ta odpowiedz przyszła mi do głowy, ale byłą ona dla mnie zupełnie logiczna, a i major dziwnie łatwo ją przeląkł. Widać taka logika pasowała, do ciężkich warunków, w jakich czasami znajduje się wojsko i milicja. Było jeszcze parę standardowych pytań o przynależności, moich rodziców i moja, ale negatywne odpowiedzi, zniechęciły majora do dalszej rozmowy ze mną. Chyba nie było dobrych podstaw by upatrywać w mojej osobie wroga narodu czy szpiega na rzecz zachodniego mocarstwa. Major wydal, przez telefon parę komend. Do pokoju weszło dwóch starszych szeregowych i znowu odbyliśmy przemarsz, przez kręte korytarze. Przed budynkiem stała milicyjna Nyska. Major już siedział w niej na przednim siedzeniu. My wsiedliśmy z boku. Dojechaliśmy na plac przed Kościołem Wizytek, wysiedliśmy. „No to jak weszliście na teren?” spytał major. „Już mówiłem, brama była otwarta” odpowiedziałem zgodnie z prawdą, albo raczej zgodnie z tym, w co układały się postrzępione fragmenty pamięci. „No, ale jest zamknięta”. „No jest” przyznałem szarpiąc jej pręty zapalczywie. „No, to jak weszliście?”. „Przez bramę”. Trojka wojskowych odwróciła się ode mnie i  zaczęła debatować nad czymś, od czasu do czasu rzucając nieufne spojrzenie w moja stronę i wskazując palcami w różnych kierunkach geograficznych. To było doprawdy nudne, a przygnębienie moje potęgował widok odartych ze sznurowadeł aidsów. Oparty wtedy już o ogrodzenie, jakby od niechcenia przeszedłem na druga stronę. Pręty w przyległej do bramy części ogrodzenia, były na tyle oddalone od siebie, że bez trudu, ubrany w jak to teraz nazywają t-shirt i cienką kurtkę zmieściłem się miedzy nimi. Zauważył to jeden z milicjantów i od razu zerwał z pleców swój karabin i ryknął: „Ucieka!”. Zanim jednak zdążył skierować lufę w moją stronę, ja już byłem z powrotem. Nikt się już więcej nie odezwał. Zapakowaliśmy się do samochodu i przyjechaliśmy z powrotem na Wilcza. Tam, w okienku wydano mi zawartość moich kieszeni, którą ktoś musiał uprzednio przejąć, choć ja tego faktu nie pamiętam. 

               Przyjechałem do domu tramwajem. Zanim jeszcze postawiłem stopę za progiem mieszkania, mama skomentowała: „No wreszcie się doigrałeś. Wychowałam bandziora. Znowu się pociągów czepiałeś!” i rozpłakała się. Czym prędzej, bez słowa, zrzuciłem pod szafkę adidasy, żeby upokarzający brak sznurowadeł, w najdroższym obuwiu w rodzinie nie dokładał się jeszcze do dramatycznej sytuacji i zacząłem się powoli rozbierać. „Cały jesteś?” mierząc mnie od stóp do głów, spytała mama. „Chyba cały” niepewnie odpowiedziałem na to podchwytliwe pytanie. „Zjesz cos?” zapytała znowu. Nie byłem głodny, ale zgodziłem się bez oporu, bo sadziłem, że spożycie wspólnego posiłku powinno załagodzić trochę atmosferę. Tak też się stało, choć jadłem sam. Mama popijała kawę. Jadłem i opowiadałem. Mama, choć w dalszym czasie jeszcze przez łzy, czasami się już uśmiechała.   
  
               Parę dni później powiedziała mi, że cale ogrodzenie terenu Pałacu Namiestnikowskiego, zostało wzmocnione bardzo drobną siatką. W taki to sposób potrzeba oddania moczu przysłużyła się zwiększeniu bezpieczeństwa narodowego.