W ucieczce przed upałem, moi starsi pojechali na miesiąc do przyjaciół w
NRD, zostawiając mnie pod opieką Gacka, który jak większość kotów, był znany
pod kilkoma pseudonimami, na które był za dumny by reagować. To on wzywał służbę,
kiedy chciał, a wzywał ją często i skutecznie. Zawsze miał wszystko pod
kontrolą, wiec i tym razem byłem w dobrych rękach, a raczej łapach. Postawiłem
Gacka na blacie biurka, dałem kawałek zimnej już parowki i po kilkuminutowych
konsultacjach, nie widząc sprzeciwu z jego strony, mieliśmy uzgodnione, że
wyprawiamy zaległe urodziny. Nie ważne było czyje, ważne było, że na pewno
jakieś były zaległe, a tradycji przecież musiało stać się zadość. Aby oznajmić
tę radosna nowinę, wszystkim potencjalnym zainteresowanym, wykonałem kilka telefonów
i zabrałem się za odgruzowywanie pokoju, choćby do takiego stopnia, żeby można
było dotrzeć do szafki ze sprzętem nagłośniającym. O umówionej porze, zjawiła
się prawie cala męska ekipa, która w ostatnie dni tego upalnego lata przebywała
w Warszawie. Powód siedzenia w mieście, był głownie natury ekonomicznej, ale
niewtajemniczeni znali go pod nazwą przygotowywania się do jesiennej sesji
egzaminacyjnej. Przybyły też jakieś dziewczyny, ich koleżanki i koleżanki
koleżanek, w takiej liczbie, że po raz pierwszy, w moim mieszkaniu, siły liczebne
po obydwu stronach barykady rozdzielającej płcie, były wyrównane. Jak zwykle
było dużo alkoholu, a mało jedzenia. Ta kombinacja, wspomagana zaduchem w
mieszkaniu na ostatnim piętrze budynku, pokrytym czarną papą dachem, spowodowała,
że już po paru godzinach, ktoś tu i tam, przybierał pozycję po części horyzontalną
na kanapie, albo jednym z foteli. Miejsc do siedzenia zrobiło się coraz mniej,
wiec impreza przeniosła się z dusznego wnętrza, na równie duszny balkon, ale z
pięknym widokiem, na południową i północną cześć Warszawy. Cześć centralna ze wszystkimi
charakterystycznymi dla stolicy elementami architektonicznymi, zazdrośnie strzegł
przed naszym wzrokiem, sąsiadujący budynek. Nikt się jednak tym mankamentem nie
interesował. Była sobota więc, impreza snuła się niespiesznie, a na upiornie
głośną muzykę, nikt z sąsiadów, nawet nie ośmielał się zwrócić uwagi.
Mimo, że nie była to polityka,
religia, sport czy jedzenie, dyskutowaliśmy o sprawach najwyższej wagi, których
zmianę dyktowały jedynie delikatne powiewy chłodnego wiatru. Mimo już późnego
wieczora było radośnie i pogodnie. Gacek się właśnie przebudził i przyszedł sprawdzić
czy nikt mu nie nabrudził do kuwety, której wystawienie na balkon, z ciasnego
mieszkania, swego czasu na nas wymusił używając broni biologicznej. Sprawdzał
tez, czy mi nic nie grozi ze strony przybyłych. Ocierał się o nogi w
aprobacie. Dokonując rewizji osobistej
udeptywał, ciała tych już na wpół poległych. Chyba nie miał większych zastrzeżeń,
do zgromadzonego towarzystwa. Po dokonaniu pełnego obchodu mieszkania, jak
konduktor pociągu osobowego, sprawdza czy nikt nie ukrywa się we wnętrzu, zaczaił
się przed drzwiami łazienki. Zapewne ktoś był w środku, bo Gacek położył się na
plecach, tak aby mieć oczy jak najbliżej podłogi i tym samym, aby szpara miedzy
łazienkowymi drzwiami, a podłogą, dawała mu największe pole obserwacji. Byłem
pewien, że kimkolwiek Gacek się zainteresował, nie miał żadnych szans na
ukrycie się, wiec ze spokojnie mogłem się pogrążyć w dalszą konwersację i
przerywaną toastami. Po kilku minutach, usłyszałem dobiegający z wnętrza
mieszkania pisk i zanim się zorientowałem drobna, acz precyzyjnie wymierzona
damska dłoń wylądowała na moim policzku, z adekwatnym wytłumaczeniem powodu
takiego czynu: „To tak kota nauczyłeś, bydlaku?”. Natomiast wydany do reszty
zgromadzonych osobników płci żeńskiej rozkaz brzmiał: „Dziewczyny, wychodzimy”.
Nie wiem, kim była ta panna i kto ją przyprowadził, ale musiała mieć posłuch,
bo wszystkie zgromadzone na balkonie panie odwróciły się na piecie i rzucając
mi pogardliwe spojrzenia, wychodziły jedna po drugiej. W mieszkaniu zrobiło się
trochę luźniej wiec mogłem dokonać wizji lokalnej. Nigdzie nie znalazłem śladów
krwi, do której utoczenia Gacek był zdolny, a nawet specjalnie przeze mnie
wyćwiczony, choć jak do tej pory toczył wyłącznie krew członków najbliższej
rodziny. Zafrapował mnie też brak poszarpanego ubrania i już zacząłem się martwic,
czy to panna, która wymierzyła mi policzek, wcześniej czegoś, bogu ducha
winnemu zwierzęciu nie zrobiła. Zapukałem w drzwi i wszedłem do mojego pokoju. Było
to ostatnie miejsce, do którego chciałem wtedy wchodzić, bo wiedziałem, że jakaś
parka będzie korzystała z mojego wygodnego lóżka, ale sytuacja była szczególna.
„Nie widzieliście kota?” spytałem po uchyleniu drzwi. Nie wiem, co parę
bardziej zaintrygowało. Czy moje wtargniecie, czy niewinne pytanie, zadane w
czasie trwania ich mniej niewinnego aktu, ale obydwoje, poprawiając ubrania,
rozglądali się bacznie do okoła. „Jest tam. Kici, Kici” wskazała palcem, panna,
której również nie znalem. Na czworaka podążyłem we wskazanym kierunku. Gacka
znalazłem głęboko pod biurkiem jak ciamkał i zapalczywie udeptywał jakiś kawałek
materiału. Wywlokłem go z jego kryjówki, przeprosiłem parkę i zamknąłem za sobą
drzwi. Tryumfalnie trzymając zwierza w powietrzu, oznajmiłem wszem i wobec, że
poszukiwania zostały pomyślnie zakończone.
Można było wrócić do konsumpcji, a ponieważ w pokoju zostali już sami
chłopcy, towarem miał być już wyłącznie alkohol.
„Co to jest?” złapał Leszek,
za cos, co Gacek miał w pyszczku. Były to ni mniej ni więcej tylko damskie
majtki, zupełnie już mokre od gackowej śliny. „Skąd on je wziął?” wszyscy
zapewne zadawali sobie to pytanie, ale ich właścicielki już miedzy nami nie
było, a panna, której zawdzięczam odnalezienie kota i stanie się posiadaczem
fragmentu damskiej garderoby, posiadała swój na właściwym miejscu, co osobiście
mogłem zaświadczyć. Sami musieliśmy dalej prowadzić dochodzenie. W czasie kilku
rozlanych kolejek, pojawili się świadkowie zajścia i zeznawali pod przysięgą.
Za krzywoprzysięstwo groziło odsunięcie, od wypicia następnej kolejki. Prędkości,
z jaką ubywało wódki świadczyła jednoznacznie o tym, że wszyscy mówili prawdę. Jarecki,
który jak zwykle, starał się ratować towarzystwo przed niechybna śmiercią głodowa,
pitrasząc cokolwiek, co znalazł w mojej ubogo zaprowiantowanej lodowce, w
chwili zdarzenia znajdował się w sąsiadującej z łazienką kuchni, widział wiec co
zaszło najlepiej. W rozpatrywanej sprawie został powołany jednocześnie na
świadka i biegłego i jako takiemu, przypadły mu dwie kolejki, które ochoczo wchłonął.
Wziął z talerzyka kawalek czerstwego już chleba, powąchał go, nadgryzł, zrobił
głęboki wdech, spojrzał na wszystkich spragnionych wyjaśnienia prawdy i osunął
się na fotel, a raczej na kogoś, kto już na tym fotelu spoczywał. Sprawę
musieliśmy ciągnąc dalej bez niego. Zadzwonił telefon. Mimo, że muzyka nadal głośno
grała, a przewieszony przez poręczy balkonu Igor starał się swoim pawiem
udekorować całą elewacje dziesięciopiętrowego budynku, byłem jakoś spokojny, że
to nie milicja ani nie sąsiedzi. Oni nie użyliby tak wymyślnego sprzętu do
komunikacji międzyludzkiej. To już wiedziałem z doświadczenia. Używali mniej
przemyślanego, ale również skutecznego kopania w drzwi. Podniosłem słuchawkę i
rzuciłem kurtuazyjne:, „Czego?”. „Moje majtki oddasz Mariuszowi, chamie!
Jeszcze się policzymy.” Domyśliłem się, kto dzwonił, ale kim był rzeczony
Mariusz nie miałem pojęcia. Sprawy, biorąc pod uwagę, perwersyjne zachowania
Gacka, zaczynały układać się w sensowną całość. W związku z tym, że siłą rzeczy,
kibelek w mojej mikroskopijnej łazience stał tuż przy drzwiach, Gacek wynalazł
sobie zabawę, która polegała na tym, że drapał w stopy, każdego, kto z niego
korzystał. Zapewne w ten sam sposób chciał się pobawić, z panną, której
przypadkowym posiadaczem majtek się stałem. Jednak, dlaczego majtki tej panny wylądowały
na łazienkowej podłodze, tak ze Gacek mógł je porwać, żaden z zebranych panów,
nie wiedział a dalsze przesłuchanie świadków i ewentualnych podejrzanych nie
posunęło śledztwa do przodu. Sprawę trzeba było umorzyć, tym bardziej, że właśnie
skończyła się wódka.
Każdy, kto znalazł się w takiej
sytuacji, doskonale wie, że brak alkoholu, w połowie imprezy, to dramat większy
niż wojna nuklearna i potop razem wzięte, dodatkowo spotęgowany, faktem, że nie
posiadaliśmy wystarczającej płynności finansowej pozwalającej na zakup zadowalającej
wszystkich ilości płynu odurzającego. Wiadomo było, co się zaraz stanie.
Wypijemy wszystkie wódki na myszach, które rodzice zwykli tak cmokać, w
niedziele po kolacji, a są poukrywane przede mną w szafach z ubraniami. Potem w
ruch pójdzie spirytus salicylowy, woda brzozowa, a potem perfumy mojej mamy,
które nie były w sprayu, a te już w razie ostatecznego niedopicia. Wszystko, zakończy się kosmicznym kacem, a wypite
trunki będą odbijać się jeszcze tygodniami. Ale co było robić? Jednym z niezmiennych
praw fizyki, obowiązujących na tych szerokościach geograficznych i w omawianym
okresie historycznym było prawo Zachowania Konsumpcji i nikt nie miał śmiałości
burzyć ugruntowanego już dobrze status quo. Wycmokaliśmy, resztę z kieliszków,
swoich i cudzych, wyżęliśmy do suchego wszystkie butelki i zabieraliśmy się, za
przeszukiwanie mieszkania. Wiadomo było, że znalezienie czegoś tym razem, nie
będzie już takie łatwe, bo po ostatniej imprezie, zakończonej również
wykazaniem poprawności działania wyżej wspomnianego prawa, rodzice z pewnością
nie odbudowali jeszcze zapasów. Każdy z nas zaczął przetrząsać kieszenie i wykładać
na stół wszystko co miało jakąś wartość nabywczą. Zebrana kwota nie była
imponująca. Kiedy inni szperali po kieszeniach swoich niedobitych kompanów, ja
postanowiłem przeszukać szafy, ale zanim na dobre zagłębiłem się w bieliznę osobistą
rodziców, ktoś zapukał do drzwi. Zapukał, a nie załomotał, co natychmiast wzbudziło
moje podejrzenie graniczące ze strachem. „Jak nie ma wódki, to niech
spierdala”, taki rozwój wypadków przewidział dla intruza Maciek, który zaciekawiony
zatoczył się do przedpokoju. W drzwiach stal, doktor z wydziału technologii
drewna na SGGW, który w cywilu był moim sąsiadem z dołu. „Komuś fasolka bo
bretońsku nie posłużyła” stwierdził ze znawstwem sąsiad, wręczając mi
wyprasowany i złożony w kostkę i t-shirt. „Żona, znalazła na balkonie i wyprała.”
Natychmiast wciągnęliśmy go do środka. Jak tylko sąsiad usiadł Maciek poczęstował
go Klubowym. „Nie. Dziękuję, ale poczekaj. Może to?” Z kieszeni spodni, sąsiad wyciągnął
srebrna, inkrustowaną papierośnicę. Otworzył ją i oczom naszym ukazały się dwa równiutkie
rzędy skrętów, a po mieszkaniu rozpłynął się wiadomy zapach. „Pewnie” radośnie rzucił
Maciek i zza gumki porwał dwa. Źniaku nieśmiało wziął jednego. Nieużywająca
dymów reszta towarzystwa, odmówiła i grzecznie podziękowała. Na kanapie i
fotelach zrobiło tymczasem już trochę luźniej, bo niedopite zwłoki, zostały
złożone do mojego pokoju, który był już zwolniony przez frywolna parę. Na placu
boju ostało się już tylko kilku zmęczonych niedobitków. Usiedliśmy wszyscy na
około niskiego stołu. Dwa skręty od razu poszły w ruch, w przeciwnych
kierunkach. Jako gospodarz siedziałem na podłodze pod szafą. Po minucie doszedł
do mnie w części wypalony skręt, a w parę sekund po nim drugi. Popatrzyłem na
oba. Wiedziałem, że jak zapalę zaraz zacznę się krztusić, wiedziałem, że
wszyscy na to czekają, wiec aby nikomu nie sprawić zawodu zaciągnąłem się obydwoma
jednoczenie jak mogłem najmocniej, aż żar przypalił mi palce i usta. Czułem jak
ktoś wyrywa mi niedopałki z palców, ktoś inny podstawił popielniczkę, ktoś inny
krzyknął: „Może można je jeszcze przez widelec?”. Trzymałem ciepły dym, w płucach
tak długo jak mogłem. Nie pamiętam nawet czy go w ogóle wypuściłem. Byłem już
gdzie indziej i nie zajmowałem się takimi głupotami jak oddychanie.
Płynąłem? Leciałem? Nie! Dosiadałem
wielkiego słonia. Miedzy blokami, podwórkami, piaskownicami i trzepakami
przemierzaliśmy Pragę Północ. Słoń elegancko przeskakiwał przeszkody. Mijani ludzie
przyglądali się z zainteresowaniem i machali przyjaźnie. Przycwałowaliśmy przed
klatkę mojego budynku. Zeskoczyłem. Delikatnym kopniakiem w wielki zad, dałem
słoniowi do zrozumienia, że łaskawie oddaje mu wolność. Spojrzał na mnie z
podziękowaniem i odpłynął radośnie w osiedle. To Źniaku, wyrwał mnie z tego
błogiego stanu. „Wszystko w porządalu?” zapytał troskliwie. Spojrzałem mu w
oczy i na ucho wysyczałem: „Idziemy do Zoo”.
„Po nocy? Ale Po co?” dopytywał pomagając mi wstać. „Zobaczysz. Zbieraj
się!” nie dawałem za wygraną. Spojrzeliśmy po zgromadzonych, czy może dałoby
się jeszcze kogoś namówić na te wycieczkę. Sąsiada już nie było. Reszta spala
pokotem na wersalce. Na balkonie, na chłodnych już wtedy kafelkach, z twarzą przytulona
do kuwety leżał Igor. Na jego gołej klacie, rozpostarty całym sobą leżał Gacek
i wsłuchiwał się w zanikające odgłosy pracy jego serca. Wyszliśmy. Wszystko
było po kontrolą.
Zjeżdżaliśmy windą. Okazało
się, że to Źniaku był odpowiedzialny za tę nieudaną zbiórkę na fundusz
monopolowy i kiedy ja jeździłem na słoniu on przeliczał zebrane pieniądze. Głupio
było udawać się w nieznane, bez prowiantu. Zatrzymałem windę na pierwszym
piętrze, wyszliśmy i udaliśmy się do mieszkania na lewo. Zapukałem, bo z
dzwonka sterczały tylko dwa druty. Otworzył jeden z synów szefowej. „Ile?” spytał
rzeczowo. Po chwili był z powrotem. Do ceny dwóch butelek, po aktualnym kursie
zawartego w nich alkoholu, zabrakło nam kilkadziesiąt złotych. Syn przeliczył parę
banknotów i garść bilonu, które mu wręczyliśmy: „Oddacie następnym razem. Na
razie.” Nawet nie zdążyliśmy podziękować. Przy wyjściu z klatki pokrzepiliśmy
się po raz pierwszy. Słoń w mej głowie galopował dalej. Przechodziliśmy koło
miejscowych delikatesów. Z ciekawości zajrzałem do środka. Silne światło
odbijane od pustych półek biło po oczach. „Po co marnują tyle prądu?” jako
zadatek na inżyniera elektryka spytałem gniewnie, ale nie wiem, jaką opinię
miał w tej sprawie Źniaku, bo wtedy urwał mi się film. Zapis mojej pamięci, na
nowo zaczyna się, w momencie, kiedy przechodziliśmy przez siatkowe ogrodzenie.
Kiedy ja z narażeniem życia, uprawiałem ekwilibrystykę na drucie kolczastym, na
wysokości prawie trzech metrów nad ziemią, Źniaku zauważył, że zaraz obok w brakuje
ogrodzeniu dwóch segmentów siatki i wykorzystał ten fakt, by bezpiecznie znaleźć
się na terenie Warszawskiego Ogrodu Zoologicznego. Parę sekund później i ja
byłem po drugiej stronie, choć z rozszarpana nogawką spodni.
Gdyby nie światła ulicy za
naszymi plecami, mogliśmy sobie wyobrazić, że jesteśmy w lesie, jednak po
przejściu kilku metrów już nawet nie musieliśmy sobie już tego wyobrażać.
Pięćset metrów od mojego domu przemierzaliśmy prawdziwy las, a do tego, jak
sądziłem pełen dużej zwierzyny afrykańskiej, albo indyjskiej. Ten właśnie
szczegół pozostawał mi wtedy do ustalenia. Las się skończył i zobaczyliśmy
ogród zoologiczny pogrążony w całkowitej ciemności. Gdyby nie zbliżający się ku
pełni księżyc, nie widzielibyśmy gdzie jesteśmy. Staliśmy przy wybiegu antylop.
Jednym susem znalazłem się po drugiej stronie ogrodzenia. Natychmiast obraz
słonia został zastąpiony scenami z filmu „Odmienne stany świadomości”. Jakby
nie było mój stan był również odmienny, wiec skojarzenie było jak najbardziej
na miejscu, a zapamiętane z filmu sceny potraktowałem, jako instrukcję do moich
dalszych poczynań. Zacząłem uganiać się za tymi wdzięcznymi zwierzętami, nie
zadając sobie trudu pomyśleć, co tez powinienem począć, jeśli już taką sztukę
dopadnę, mimo, że byłem już trochę głodny. Upatrzyłem sobie, jedna z tych kózek
i powoli zaganiałem ją w kąt wybiegu. Byłem z nią sam na sam. Patrzyliśmy sobie
w oczy. Sądziłem że następuje miedzy nami jakieś porozumienie. Miałem ochotę ją
uściskać, ale kiedy tylko zrobiłem krok do przodu, rzuciła się w moim kierunku.
Przednimi kopytami powaliła w błoto, a tylnymi odbiła się od mojej klatki
piersiowej i poszybowała ponad
ogrodzeniem. Usłyszałem tylko odgłos tłuczonego szkła, rzucone w ciemność „Osz
kurwa” a potem odgłosy oddalającego się tupotu kopyt na asfaltowej ścieżce. Kończyna
za kończyną, metodycznie wyciągałem się z błota, w które byłem dość solidnie
wbity. Sprawdziłem, czy jestem w jednym kawałku i będąc jak sądziłem,
pośmiewiskiem dla reszty stada, jak niepyszny przelazłem na drugą stronę
ogrodzenia. „Niby to nie był zaplanowany słoń, ale jedno zwierzę odzyskało
wolność, tej nocy.” Pocieszałem się.
W miejscu gdzie, na mój triumfalny powrót, powinien oczekiwać Źniaku, znalazłem
tylko potłuczone fragmenty butelki po Żytniej. Cos musiało mu się stać, bo
Źniaku za żadne skarby nie dalby butelki z wódczaną zawartością skrzywdzić. Ruszyłem
na poszukiwanie towarzysza, tym bardziej drogiego, że powinien mieć przy sobie jeszcze
jedną flaszkę. W odległości kilkuset metrów zamajaczyła jakaś postać. Gwizdnąłem
na palcach. Postać nie odwzajemniła porozumiewawczego znaku, ale już podążała zdecydowanie
w moim kierunku. „Źniaku!” Wrzasnąłem tak głośno, na ile pozwoliły mi skopane płuca
i nadal drapiąca od dymu krtań. Postać wykonywała dziwne, ruchy, ale zbliżała
się nadal. Krzyknąłem jeszcze raz i wtedy Źniaku się wreszcie odezwał: „Stój,
bo będę strzelać”. „Co ty pierd…” chciałem zapytać, ale rozległ się strzał. Nie.
To chyba nie był Źniaku, a jeśli nawet był, to nie był w dobrym humorze. Zacząłem
uciekać. Nie wiem jak długo biegłem, ale kiedy się zatrzymałem, nieoczekiwanie byłem
tuż pod budynkiem dla słoni. Upewniłem się, że domniemany Źniaku już mnie nie ściga,
zacząłem szukać drzwi. Jak na złość wszystkie były zamknięte, tak jakby ktoś po
nocy chciał ukraść słonia. Wariactwo.
Znalazłem małe uchylone okienko. Przyciągnąłem najbliższą ławkę. Na niej
ustawiłem jakiś znaleziony w pobliżu kosz na śmieci i już, montowałem się w
wąskiej szparze. Przelazłem prawie do połowy, ale była tak wąska, że w końcu
zdałem sobie sprawę, że się w niej zaklinowałem. Nie mogłem się ruszyć, ani w
jedną ani w drugą. Głupio by było przerwać tę szlachetną misję z tak błahego
powodu, albo dyndając w takiej pozie, stać się łatwym celem dla tego z dwururką.
Zacząłem rozmyślać nad jakąś skuteczna metodą wyjścia z tego impasu, ale wtedy
podszedł do okna największy ze słoni. Bez słowa przywitania owinął trąbę na
około tego, co moje zwisało wewnątrz i jednym ruchem wciągnął mnie do środka, z
oknem i jego ramą włącznie. Następnie upuścił mnie w miejsce, gdzie właśnie spadły
ostatnie odłamki szyby. Nie świadom jeszcze wtedy faktu, że słonie to jedne z
nielicznych ssaków, które wykazują zachowania altruistyczne, nawet w stosunku
do innych gatunków, wiedziałem, że taką pomoc należało odwzajemnić. Zacząłem
się przymierzać do otwarcia dużych wrót. Przecież nie chciałbym by słoń
zaklinował się w tych małych tak jak ja, przed chwila w oknie. We wrotach jednak
tkwiły dwie wielki, złowieszcze, czarne kłódki. Zacząłem się z nimi mocować.
Już zaczęła do mnie docierać, beznadzieja sytuacji, kiedy usłyszałem: „Jest u słoni”.
Poklepałem najbliższego słonia, ale byłem pewien, że ten przekaże memu wybawcy
wyrazy podziękowania i rzuciłem się do ucieczki małymi drzwiczkami, które, na szczęście
bez najmniejszego problemu dały się otworzyć od środka. Do muru odgradzającego
teren ZOO od nasypu Mostu Gdańskiego nie było daleko. Dobiegłem do niego w parę
sekund. Poskoczyłem, podciągnąłem się i bezpiecznie przelazłem na druga stronę.
Tyle razy widziałem ten mur przez okno przejeżdżającego autobusu linii 103 albo
490. Jak mogłem zapomnieć, że w jego górną krawędź były wbetonowane denka potłuczonych
butelek.
Szarzało już. Nie zatrzymując się dobiegłem do mojego bloku. Wbiegłem na piętro.
Przywołałem windę, wsiadłem. Zrobiło mi trochę słabo, ale to nie, dlatego, rozjechały
mi się nogi. Na podłodze kabiny rosła kałuża krwi. „O matko! Zowu kogoś zabili”
pomyślałem, ale szybko się uspokoiłem. To była moja krew. Na niektórych
imprezach przychodzi ten moment, że trzeba oszacować straty. Właśnie nadszedł i
na tej. Rana szarpana drutem kolczastym lewej łydki, przy wchodzeniu na teren.
Rana postrzałowa w okolicy prawego kolana, na szczęście kula przeszła na wylot,
ale tuż pod skorą. Odłamki szkła tu i tam no i tatar po wewnętrznej stronie dłoni
nabyty podczas opuszczania terenu ZOO. Cześć ran była zalepiona błotem i
spływającym potem, ale kolano i dłonie krwawiły dość paskudnie. Wszedłem do mieszkania.
Źniaku cos opowiadał na poł przytomnemu Igorowi. „I nie zabrałeś mnie” z
wyrzutem wybełkotał Igor kiedy zorientował się, że wszedłem. Nie opowiedziałem.
Wszedłem do łazienki i zacząłem obmywać rany. Wydłubałem szkło. Na szczęście
nikt nie wypił jeszcze spirytusu salicylowego. Zasyczałem z bólu. Posypałem
większe rany jakimś pudrem i obandażowałem
te, które najbardziej krwawiły, bandażem elastycznym, bo tylko taki udało mi
się znaleźć w szafce. Ktoś załomotał do drzwi łazienki i oznajmił mi, że Gacka
nie ma. Pewnie znowu wyskoczył przez balkon z dziesiątego pietra i siedzi na
dole pod krzakiem. No, ale trzeba go było znaleźć. Na myśl o ponownym wyjściu z
domu zrobiło mi się jednak słabo. Wyszedłem z łazienki założyłem jakiś dres, który
możliwie dokładnie zasłaniał zaczynające przemakać krwią bandaże. Pewnie w
poczuciu winy, za zostawienie mnie w ZOO, Źniaku zaoferował się z pomocą. Znowu
zjeżdżaliśmy winda. Krew na podłodze była już na tyle gęsta, że trampki się już
nie ślizgały. Źniaku szturchnął mnie łokciem. Kiedy, nadal wściekły spojrzałem
w jego kierunku, wyszczerzył niepełne i nieświeże uzębienie, uchylił poły
swojej kurtki i pokazał nie tkniętą butelkę wódki. Zanim znaleźliśmy się na
parterze wypiliśmy po dużym łyku. Rozejrzeliśmy się po osiedlu. Było już
zupełnie jasno. Tu i tam ludzie szli ludzie. Obraliśmy jakiś przypadkowy
kierunek krzycząc na zmianę „Gacek” „Kizior” „Futro” i „Kurwa”.
Nie uszliśmy jednak daleko. W pewnym momencie za naszymi plecami usłyszeliśmy
pisk opon hamującego samochodu. Zanim zdążyliśmy podziękować kierowcy, że udało
mu się wykazać refleks i w porę zahamować nie czyniąc nam krzywdy oraz spytać,
co było przyczyną, tego, że w niedziele, z samego rana, jechał z taka
prędkością po chodnika w centrum osiedla, trzech policjantów, pchnęło nas na
siatkowe ogrodzenie i wykręcało ręce. Robili to wyjątkowo mało fachowo wiec syknąłem
z bólu, pytając jednocześnie: „Co jest, kurwa?”. „Odechce się wam wybijać szyby
w sklepach”. „My? Szyby? W sklepach?” Zastanawiałem się intensywnie. „Że w słomiani,
to może. Ale nie wiedziałem, że słoń był
na sprzedaż” Milicjanci wrzucili nas do Nyski jak dwa worki kartofli. Niebieski
pojazd ruszył z kopyta, tylko po to, żeby przejechać jakieś sto metrów. Kiedy
wypchnięto nas na zewnątrz przed oczami stanęła, nam szklana ściana ciągu
sklepów osiedlowych. Widziałem te sklepy tysiące razy, ale tym razem wszystkie
szyby były ozdobione dziurami o wielkości głowy pijanego studenta. I wtedy mi
się przypomniało, kiedy stałem przed wystawą jednego z nich, zastanawiając się nad
sensem, w dobie krajowego kryzysu ekonomicznego, marnowania energii
elektrycznej. Ale czy naprawdę ta niedorzeczność mogła mnie zirytować aż do
tego stopnia, abym chciał ją w taki sposób naprawić? Znając już siebie trochę,
odpowiedź na to pytanie była dość prosta. „Oczywiście!”. Resztki trzeźwiejącego
rozsądku starały się jednak wymyśleć jakieś alibi. Ochroniarz? Antylopa? Słoń?
„Ja nic nie wiem” powtarzałem w kółko dając sobie trochę czasu do dalszych
rozmyślań. Źniaku nie odzywał się, jakby sądząc, że przyjąłem jedyną skuteczną linie
obrony, za nas obu. „To skąd ta krew?” spytał policjant płynnym ruchem zakreślając
krąg na około mojej osoby. „Słoń mnie podrapał”, odpowiedziałem zgodnie z
prawdą. „Dobra! Odechce się wam tych żartów. Na komendę” wydal rozkaz najstarszy
rangą.
Znowu byliśmy w Nysce.
Jeden z milicjantów zaczął jeszcze cos dopytywać. Ja już miałem wszystkiego
dosyć. Chciałem tylko znaleźć Gacka, a od miejsca jego przypuszczalnej kryjówki
oddalaliśmy się w szybkim tempie. Najuprzejmiej jak tylko potrafiłem powiedziałem
do zasiadającego tuż obok kierowcy policjanta: „Ależ namiestniku najukochańszy,
my naprawdę nic nie wiemy. Wypuście nas najwielebniejszy”. Wszyscy, łącznie ze Źniakiem
spojrzeli na mnie. Źniaku cos na ucho, zaczął szepnąć najbliższemu milicjantowi.
Po chwili, miedzy nimi, wywiązała się
przyjacielska rozmowa. Okazało się, że byli w tej samej szkole milicyjnej w Szczytnie,
a Źniaku, ukończył ją nawet z wyższym stopniem niż najstarszy z obecnych. „A
pamiętasz, tego? A tamtego? A Ten to był” padały odświeżające wspólną pamięć wyznania.
W pewnym momencie Nyska zatrzymała się prawie w miejscu. Wszyscy polecieliśmy
na podłogę. Boczne drzwi otworzyły się na oścież, a w nich stał milicjant i
para elegancko ubranych staruszków. „To oni?” zawyrokował raczej niż spytał milicjant.
Staruszkowie spojrzeli na nas i potem po sobie:„Mmmm, Eeeeee. Nieeee. Tamci
byli jacyś. Hmmm. Jacyś tacy inni”. Powiedział dziadek. „Wysiadać” padł rozkaz.
Wywleczono nas i postawiono na chodniku obok staruszków. Wszyscy milicjanci
pakowali się z powrotem do samochodu. Jeden nawet zasalutował. Nyska ruszyła, a
za nią w pogoń wymachując opętańczo rękami ruszył Źniaku. Nyska się zatrzymała.
Z wyjątkiem trampek, Źniaku zniknął w jej środku, ale prawie natychmiast z niej
wyskoczył. Milicjanci odjechali, a rozradowany Źniaku pokazał odzyskaną z milicyjnej
niewoli, niedopitą flaszkę wódki, która sprytnie ukrył pod siedzeniem, żeby nie
dostała się w niepożądane ręce oficera, robiącego nam rewizję na komendzie. Dostojnie
podszedł do nas. Odkręcił zakrętkę, przetarł szyjkę butelki rękawem i podał Babci
w geście zachęty. Odsunęła jego dłoń uśmiechając
się. Dziadek spojrzał na babcię, ale również odmówił. Kiedy przełknąłem swojego
gula powiedział Dziadek: „Strasznie cię pobili chłopcze”. „Nie proszę pana. To
kot mnie podrapał” tym razem skłamałem. Tu mi się przypomniał cel naszej obecnej
misji. Pożegnaliśmy się, czym prędzej, z naszymi wybawcami i ruszyliśmy dalej w
osiedle. Nie wiem, co się szybciej skończyło, czy wódka, czy pomysły, gdzie ten
futrzak mógł przebywać. „Może sam wróci” pocieszał Źniaku. „Może” sam chciałem
w to wierzyć. Zajrzeliśmy jeszcze do paru piwnic i wróciliśmy do domu. Podłoga
windy była już umyta, ale zapach psującej szybko w wysokiej temperaturze krwi grupy
zero minus było nadal mocno wyczuwalny. Weszliśmy do mieszkania. Kot, spał na rozłożonej
już kanapie miedzy Leszkiem, a Igorem. „Wy sobie jaja robicie?” resztką sił ryknąłem
oburzony. „Bez nerwów” rzucił Leszek otwierając zaspane oczy. „Przed chwila go znaleźliśmy.
Spał w kanapie.”
Na moje szczęście przynajmniej temu zwierzęciu nikt tej nocy nie oddał wolności.