Sunday, September 23, 2012

Nie każdy może za morze.



               Wszyscy byliśmy pewni, że z naszego kręgu, to Jarecki pierwszy, opuści Polskę na dobre. Starał się tego dokonać. Oj! Jeszcze jak się starał. W pewnym momencie przestaliśmy już nawet liczyć jego nieudane podejścia w ambasadzie Stanów Zjednoczonych, ale on nadal chciał do Ameryki i walczył. Pewnego wieczora Zwołany pod hasłem zapoznania się z nową grą komputerową „Barbarian” na komputer Atari ST 512, którego szczęśliwym posiadaczem byłem, wieczorek półliteracki, w okolicy trzeciej półlitrówki zmienił temat, na: „Jarecki do Ameryki -  strategia krótkoterminowa i jej wdrożenie praktyczne”. Wszyscy uważali to za, znacznie ciekawsze, tym bardziej, że żaden z nas nie wykazywał najmniejszego zainteresowania grami komputerowymi. Przeanalizowaliśmy stan cywilny, Jareckiego, posiadane nieruchomości, korzystne w takiej sytuacji przynależności do ugrupowań społecznych i politycznych i poza urokiem osobistym, nie mogliśmy znaleźć żadnych szczególnych cech, które potrafiłyby przekonać konsula amerykańskiego, że obecność tego osobnika na ziemi amerykańskiej jest niezbędna. I wtedy właśnie zabrakło wódki. Temat emigracji Jareckiego został odłożony, do czasu zażegnania tego kryzysu spożywczego. Maciek rzucił na blat parę banknotów, które miały oznaczać ciągłość konsumpcji, tego wieczora. Porwałem pieniądze ze stołu i po chwili zjeżdżaliśmy z Jareckim windą, aby na zaprzyjaźnionej mecie, dokonać korzystnej dla obu zainteresowanych stron wymiany towarowej. Wyszliśmy z windy, skręciliśmy w lewo. Druty z dzwonka wisiały jak zwykle ze ściany. Mogłem je niby zewrzeć, ale nauczony już doświadczeniem, że dźwięk tego dzwonka stawiał na nogi cale piętro nie tylko o drugiej w nocy, zapukałem delikatnie trzy razy. Taka był kod, znany tylko stałym klientom.

                Drzwi otworzyła sama Mamuśka, jakby ucieszona na nasz widok. Wpuściła nas do środka. Przy stole siedziało kilku, dobrze znanych mi, ale tylko z widzenia, facetów. W centrum ogromnego okrągłego stołu był talerzyk, na nim kaszanka i duży słój ogórków kiszonych domowej roboty. „Cztery” powiedziałem zanim Mamuśka, zdążyła zapytać. „Heniek, sięgnij no po cztery” ryknęła szefowa, mimo, że pan Henryk siedział o poł metra od niej. Wstał, ale zamiast udać się do jednego z pokoi, który był zamieniony na magazyn towarowy, sięgnął po krzesła i zapraszającym ruchem postawił je przy stole. Usiedliśmy. Mamuśka podsunęła kieliszki, gość z prawej, polał i wzniósł toast: „Za studentów, bo bez nich to trudno by było związać koniec z końcem”. Zanim przybliżyliśmy kieliszki do ust spojrzałem na Jareckiego i już wiedziałem, w jaki sposób wysłać go do ameryki. Jako studenta.

                Ku rozpaczy swego ojca, uznanego kardiochirurga, Jarecki, zdawał na medycynę bez powodzenia, kilka razy. Powszechnie zaakceptowana, na mieście teoria, było, że jeśli ktoś studiuje, a na większość studiów dziennych było się stosunkowo trudno dostać, to nie będzie tego osiągniecia, marnował, tym bardziej, jeśli ma za sobą parę lat życia włożonych na naukę, pozostając za granicą. W takiej sytuacji ambasada, nie powinna stawiać przeszkód w przyznaniu wizy turystycznej. Ułomność założeń tej teorii, chcieliśmy wykazać. 

                Tak się składało, że miałem stary indeks z SGGW, z której mnie wyrzucono, a potem na nowo przyjęto, chyba tylko po to, by dać mi możliwość samodzielnego zrezygnowania, z pobierania nauk w tej szacownej placówce. Indeks zaświadczał, że jestem studentem drugiego roku i pomyślnie zdałem wszystkie egzaminy. Wyglądał imponująco, pokazując moją drogę przez mękę, bo była w nim odnotowana pokaźna liczba, nieudanych podejść do egzaminów i kolokwiów, w przeciwieństwie do tego co pokazywał, skromny w osiągnięcia tego typu, mój indeks z Politechniki. Na tej uczelni, prawdopodobnie, dlatego by, studenta dodatkowo nie przygnębiać, nie rejestrowano takich potknięć. Być może przyczyna była jednak bardziej prozaiczna. Oszczędność papieru. Na Politechnice, niektóre egzaminy, przy sprzyjających okolicznościach i odrobinie sprytu, można było zdawać, po kilkanaście razy, wiec nie trudno sobie wyobrazić jak gruby by musiał być mój indeks, w którym by była rejestracja np. jedenastu podejść do egzaminu z przedmiotu Miernictwo Elektrycznego. Jarecki miał jednak dysponować indeksem, który robił wrażanie i aby okazując go, mógł występować, jako student pełną gębą. W indeksie z SGGW wystarczyło zmienić tylko nazwisko, zdjęcie i daty. Dla pełnego efektu to samo należało uczynić z moją legitymacją studencką z tamtego okresu mojej edukacji. 

                Wypiliśmy toast i parę następnych, zagryzając, upolowanymi w pocie czoła, ogórkami. Pan Henryk, który w celu wykonania swoich powinności zawodowych, oddalił się wcześniej od stołu, właśnie wrócił z naręczem zimnych butelek. Wypiliśmy rozchodniaczka i jadąc windą na górę, wtajemniczyłem Jareckiego w detale mego planu. Był zachwycony i nawet, kiedy już padł przytłoczony ilością, spożytego prostego związku chemicznego, budził się co jakiś czas, szarpał za ramie i w trosce pytał: „Ale nie będziesz miał z tego powodu żadnych syfów?”. Resztki trzeźwości umysłu nakazały mi znaleźć wspomniane obiekty, i wsadzić je do wewnętrznej kieszeni jego jeansowej kurtki, tak aby mógł czym prędzej puścić maszynerię falsyfikującą w ruch. Z resztą, co przytomniejszych zawodników, zastanawialiśmy się, komu pierwszemu Jarecki przyśle zaproszenie, kiedy już się w kraju hamburgerem i wczesnym Thrash Metalem płynącym, zadomowi. 

                Sprawa nie była jednak do końca tak prosta, jak nam się początkowo wydawało, bo ambasada podejrzliwie patrzyła na każdego, komu już wcześniej odmówiła wizy turystycznej. Dla pewności uzyskania zamierzonego efektu, Jarecki postanowił wzmocnić, mój szatański plan, dodatkowym argumentem. Wraz z grupą ośmiu znajomych, założył biuro podróży, a konkretniej biuro tylko jednej podróży. Miała ona przebiegać na trasie Warszawa – Nowy Jork – Mexico City. Oczywiście nikt nie myślał o jechaniu do Meksyku, a tranzytowy pobyt w Nowym Jorku miał być, jedynie jednodniowy, a jego przedłużenie było esencją całego przedsięwzięcia. Miejsca w okolicznym hotelu zostały zawczasu zaklepane, bilety lotnicze na przelot na całej trasie, zarezerwowane. W formularzu, jednodniowy tranzytowy cel wizyty w USA został jednak, umotywowany chęcią, zwiedzenia zabytków kulturalnych znajdujących się w najbliższym sąsiedztwie lotniska JFK. Nic nie powinno już wybudzić nieufności, nawet najbardziej czujnych pracowników sekcji wizowej ambasady amerykańskiej. Plan wszedł w życie. Wycieczka Polska – Meksyk z wysiadką w Nowym Jorku miała wreszcie szanse się odbyć. Cała ósemka wypełniła niezbędne formularze, które następnie w grubej kopercie zostały uroczyście wysłane z Poczty Głównej, do ambasady i zupełnie spokojnie czekała na termin odbioru wiz. W wyznaczonym dniu, wszyscy stawili się przed, tak dobrze znanym im, budynkiem i w ogromniastej kolejce powolutku posuwali się ku upragnionym stemplom w paszportach. Po usłyszeniu nazwy ich firmy podróżniczej, sprężyście stanęli przed obliczem grubej szyby uzbrojonej w mikrofon. W szparze pod szyba, znajdowała się ich gruba koperta z przybitym stemplem krzyczącym w czerwonym kolorze: „REJECTED”. Kiedy już pani, która jednym celną pieczątką zniweczyła, miesiącami przygotowywany plan, miała krzyknąć: „NEXT!” co lepiej władający językiem angielskim, przykładając usta do blachy mikrofonu, spytał rzeczowo: „Waroom?”. Nastąpiła intensywna wymiana zdań w kilku językach, która zaowocowała, kolejną rozmową, ze spokojniejszym i lepiej władającym mową, kraju na terenie, którego się znajdował, pracownikiem rządu amerykańskiego. Jak wyjaśnił, jedna z uczestniczek wycieczki, zeznała w formularzu, że nie starała się wcześniej o wizę amerykańską, a jak zarejestrowały opasłe archiwa ambasady, ubiegała się o nią, bez powodzenia już siedem razy. W związku, z tym, że w takich wypadkach przepisy zalecają odpowiedzialność zbiorową, żaden z kandydatów na podróżnika wizy nie otrzymał. W związku z tym, że w grupie była tylko jedna kobieta, wszyscy spojrzeli na nią wilkiem. Nikt się już więcej nie odezwał ani słowem i wszyscy po raz kolejny opuścili teren ambasady z kwitkiem. 

                Po tym zajściu słuch po Jareckim zaginął. Słuchy dochodziły, że przebywa w Szwecji. Inni mówili, że wyniósł się poza Warszawę i uprawia selery czy inną korzystną dla zdrowia psychicznego roślinność. Parę miesięcy później dostałem przesyłkę, bez adresu zwrotnego. Zawarty w niej mój indeks i legitymacja były nietknięte.


No comments:

Post a Comment