To było w Mikołajki. Niby grudniowy dzień, ale pewnie globalne ocieplenie
dawało nam pierwsze znaki o swoim istnieniu, bo było wyjątkowo ciepło. Zadzwonił
Maciek. „Może byśmy cos wypili” – zaproponował zaraz po przywitaniu. Nawet
głupio by było się wymówić. Wiadomo przecież, ze prania robić nie będę, a uczyć
się do sesji tym bardziej. Maciek zjawił się na wycieraczce mojego mieszkania
około trzeciej, ale zanim sam się ukazał, w ramie drzwi zobaczyłem jego wyciągnięte
ręce, trzymające dwie półlitrowe flaszki Żytniej, które pewnie zwinął swojemu
ojcu, bo kartki na wódkę już dawno przepiliśmy, a mety nie były jeszcze czynne.
„Super, Maciek, Wchodź, Siemasz”
rzuciłem zapraszająco. Rozgościliśmy się w moim maleńkim pokoiku. Z kolumn
poszedł natychmiast jakiś łomot, żeby zabić każdą sensowną konwersację. W lodówce
upolowałem cos, co by, kulturowo, pasowało do zacnego trunku. Postawiłem wszystko
na biurku i w tym momencie zadzwoniła mama. Powiedziała, że właśnie wraca i
będzie pracować w domu. Znając charakter
jej pracy, wiedziałem, że wycinkami prasowymi, zajmie pewnie cale mieszkanie,
tak że nawet nie będzie można przejść do łazienki, a po pijaku takie przejście,
byłoby tym bardziej niebezpieczne. Oznajmiłem tę przykrą nowinę Maćkowi, który jednym
zamachem zgarnął flaszki do swojej teczki, ja porwałem z talerzyka parę konserwowych
ogórków. Kotu, który zaintrygowany zapachem, już zamierzał wskoczyć na biurko,
aby dobrać się do tych paru plasterków kiełbasy, rzuciłem suche: „Powiedz
mamie, żeby nie czekała z jedzeniem” i pomknęliśmy schodami w dół do windy. Jak
zwykle coś z nią nie grało, co poirytowało nas jeszcze bardziej. „Co oni tam robią?”
spytał Maciek podkreślając zainteresowanie tematem silnym kopniakiem w drzwi.
„To może się napijemy?” zaproponowałem, w nadziei ukojenie jego nerwów. Te dwie
butelki musiały być chyba syjamskie siostry, bo znowu, pojawiły się w Maćkowych
dłoniach razem. Kiedy jedna flaszka była już odbezpieczona, zobaczyliśmy, że winda
nadjeżdża. W tym momencie mój pijacki duch dal znać o sobie po raz pierwszy
tego wieczora. Odkręciłem zakrętkę z drugiej butelki, którą Maciek nadal trzymał
w ręku, a potem wygrzebałem z raportówki dwa ogórki. Wymieniliśmy się sprzętami
i weszliśmy do windy, która właśnie ze szczękiem stanęła na naszym piętrze. Nacisnąłem
nadpalony guzik z ledwo rozpoznawalna literą P i rzuciłem: „Niech się buja
betoniara!” wznosząc butelkę w jednoznacznym geście zachęty. W okolicy
czwartego pietra moja butelka była już pusta. Maciek trochę krztusił się nad
swoja, ale z windy wyszedł zwycięsko już
nadgryzając ogórka. Ostatnim czknieniem świadomości, postanowiliśmy na Starówkę
udać się na piechotę, co może wyszło nam na dobre, jednak nie było ekonomiczne
bo na miejsce, w którym rozegrały się dalsze wypadki przyszliśmy prawie
trzeźwi.
Mimo pewnego potencjału kalorycznego, śniadanie i obiad złożone z poł litra wódki i ogórka nie były specjalnie pożywne, wiec Maciek zarekomendował wejście do knajpy. Skoro Maciek proponuje, znaczy się, że ma pieniądze. Ja tego dnia nie śmierdziałem groszem, o czym chyba nawet nie musiałem informować. Idąc Krakowskim Przedmieściem przechodziliśmy akurat koło „Na Trakcie”, wiec padło na tę restaurację. Kelner pokazał nam dwuosobowy stolik tuż przy wejściu na zaplecze. Zamówiliśmy jakieś nieprawdopodobnie wykwintne potrawy. Maciek placek po węgiersku, ja gulasz i na początek dwie setki wódki. Wódka wjechała na stol oczywiście pierwsza, wiec nie miała nawet szans doczekać do zakąski, którą danie główne miało być tego wieczora. Stumililitrowych kieliszków wódki pojawiło się na stole jeszcze kilka i chyba musiały dodatkowo wspomóc to czym już byliśmy znietrzeźwieni, bo nagle wszystko na około zaczęło pływać. Toaleta była cały czas zajęta, co doprowadziło Macka do wściekłości, a może tylko usprawiedliwiło jego niechęć lub niemożność zapłacenia rachunku. „Wychodzimy” stanowczo stwierdził, podał mi moja raportówkę i silnie pociągnął za mankiet. Nie wiem skąd było tyle siły, w tym niewielkim człowieku, ale czułem się jakbym frunął w powietrzu. Maciek chyba źle obliczył trajektorie naszego lotu, bo zamiast w drzwi całym impetem wcelowaliśmy w ogromne okno wychodzące na Krakowskie Przedmieście. Przeszliśmy przez nie jak przez przysłowiowe masło. Dźwięk tłukącego się o chodnik szkła oznajmił nam, co się stało, wiec nawet nie musieliśmy oglądać się za siebie. Tak długo jak żaden z nas nie miał obciętej kończyny, wszystko było w najlepszym porządku. Dla bezpieczeństwa przebiegliśmy jednak kilkadziesiąt metrów i zatrzymaliśmy się przy TIRze zaparkowanym naprzeciwko Palacu Prezydenckiego, aby Maciek, po całym dniu picia, mógł załatwić to, co nie umożliwiła mu zajęta toaleta w restauracji.
Nie wiadomo skąd pojawił się jakiś gruby, umazany smarem człowiek,
wymachujący, czymś co przypominało giętką rurkę czy sprężynę. W innym wypadku stawił
bym mu czoła, ale byłem w zbyt dobrym humorze by wdawać się w wymianę argumentów, z tym brudnym człowiekiem. Przebiegliśmy
na druga stronę ulicy i przeszliśmy przez uchyloną bramę w ogrodzeniu, tuż przy
wrotach do kościoła Karmelitanek. „W kościele chcesz szczać?” Nieświadom
struktury otaczających mnie obiektów stanowczo zaprotestowałem. Ale Macka już
nie było, a ja stałem na początku białego długiego korytarza, wysłanego miękkim
bieżnikiem. Przypomniało mi się coś, co kiedyś słyszałem o różnych fazach
delirium. „Acha, to to tak wygląda. To nie takie straszne. Wręcz przeciwne” W
tym momencie i ja poczułem nacisk na pęcherz. Naciskałem na klamki kolejnych
drzwi, ale wszystkie stały niewzruszone. W pewnym momencie, stanąłem przed
zapraszająco uchylonymi. Wszedłem do środka, i znalazłem się w przepięknej
łazience. Trzy kabiny, a po przeciwległej stronie rząd czterech umywalek, że
złotymi kranami i kurkami. Śnieżnobiałe ręczniki, mydełka, flakoniki i ogólny zapach
świeżości i nieosiągalnego dobrobytu. Wszedłem do jednej kabiny. Przywróciłem równowagę
płynów w moim organizmie. Spuściłem wodę i jak tylko uchyliłem drzwi od kabiny,
moja twarz wylądowała na przemile chłodnych kafelkach podłogowych i gdyby nie
ból w wykręcanych barkach i w łokciach pewnie tak bym chciał pozostać. Nade mną
pracowało dwóch wojskowych, którzy starając się założyć mi kajdanki,
wrzeszczeli na siebie: „Ale jak oni tutaj, kurwa, wleźli? Kto stał na warcie?”.
Nie wyrywałem się. Zabawne było przyglądać się w kafelkowych odbiciach, jak
tych dwóch młodych ludzi, nie może sobie poradzić z zupełnie poddanym ciałem
pijanego człowieka. W końcu, kiedy okiełznali już kajdanki, postawili mnie na
nogi i wyprowadzili z tego przybytku dobrobytu. Na końcu korytarza zobaczyłem
kolejnych dwóch żołnierzy, którzy jakby rozwijali ten piękny miękki bieżnik. I
tu urwał mi się film.
Obudziłem się obolały i zmarznięty na betonowej lawie, w ciemnej celi. Gdyby nie towarzystwo gigantycznego kaca, mogłem powiedzieć, żeby byłem sam. Starałem się nie zwracać na niego uwagi i go przeczekać. Usnąłem znowu. Obudził mnie szczęk otwieranych metalowych drzwi do celi, do której wepchnięto na poł przytomnego Maćka. Spać już nie wypadało. Jakoś jedyne pytanie, na które chciałem znać odpowiedz to było, czy trafił do toalety, ale wielka mokra plama na jego spodniach odpowiadała na to pytanie nawet zbyt dokładnie. Maciek nie był w formie. Nie powiedział ani słowa. Zdjął spodnie, rzucił je w kąt i zaległ nieruchomo na ławie po drugiej stronie celi. Wszystko było jasne. Miał gorszego kaca ode mnie. Kiedy się obudziłem po raz kolejny Maćka znowu nie było w celi. W drzwiach stal wojskowy i kiwał na mnie palcem. Zgramoliłem się niespiesznie i udałem się w nieznanym kierunku po ciemnych i nieprzyjemnych korytarzach. Nie wiem, co to był za budynek, ale niczym nie przypominał tego eleganckiego, który w chwili, gdy tego najbardziej potrzebowałem, udostępnił mi swoja łazienkę. Szliśmy tak i szliśmy zakręcając co raz, wchodząc, schodząc po schodach, aż trafiliśmy do pokoju, który również kusił na poł otwartymi drzwiami. Żołnierz, wpychając mnie do środka, rzucił zapraszające „Usiąść!”. Z przyjemnością usiadłem, bo od chodzenia po tych krętych korytarzach zrobiło mi się już trochę słabo. Byłem sam. Pokój był niewielki, było w nim tylko biurko, szafa, krzesło i mały stołek w kącie. Ten szczególny wystrój przypomniał mi natychmiast sceny z filmu „Przesłuchanie”. To właśnie miało nastąpić, ale aby uspokoić zatroskanego czytelnika, dodam, że mamy lata osiemdziesiąte i ludzi się już w Polsce nie torturuje, o czym zapewne jeszcze nie wiedział mój przeklęty kac.
Bocznymi drzwiami wszedł oficer w randze majora, o ile dobrze odcyfrowałem, pływające na jego pagonach, znaczki. Z szuflady wyciągnął papierowa teczkę, z namaszczeniem rozplątywał tasiemki, którymi była związana. Odchylił się na krześle do tylu, rozpostarł ją i wpatrywał się w jej zawartość , z przekąsem cmokając. Co jakiś czas mówił pod nosem: „No tak, No tak, No ładnie, ładnie. Cieeekaaawe”. Pomimo, ze nie byłem wtajemniczony w jej reguły, mnie tez się ta zabawa zaczęła podobać. Zapewne istotnym było rozgryzienie, dlaczego w odbiciu w drzwiach szafy, stojącej za plecami majora, teczka była zupełnie pusta. Aby pokapować się, co jest grane postanowiłem wytężyć resztę, pozostałych po wieczornej rzezi, neuronów. Niestety, w solidarności z wymordowanymi kolegami, kategorycznie zastrajkowały. Światło w mojej głowie zgasło po raz drugi.
Kiedy otworzyłem oczy byłem w niewielkim, ciemnym pomieszczeniu, jakby wydłubanym w bloku skalnym. Leżałem na występie z jednej ścian. Powierzchnia była nierównomiernie przykryta cienka warstwą słomy. Z mojej jednej i z drugiej strony leżało dwóch gości. Dwóch maszerowało od ściany do ściany. „Obudziłeś się?” zapytał ten najbliżej mnie. Mój kac podszepnął natychmiast mi, żebym nie wdawał się w żadne rozmowy. Uległem namowie. Naciągnąłem kurtkę na głowę i zamknąłem oczy, ale spać już nie mogłem. Powoli zaczęło do mnie docierać to, to gdzie się znalazłem. Po jakimś czasie usiadłem i oceniłem sytuacje. W celi, bo chyba była to cela, było nas siedmiu. Goście w rożnym wieku. Nikt się nikim nie interesował. Zapewne tak jak ja kontemplował to, co się właściwie stało, i co teraz począć. W pewnym momencie, w ciężkich stalowych drzwiach, otworzyło się małe okienko i widoczne w nim usta wydały polecenia: „Powstać!” „Pod ścianę!” „Jedzenie!”. Nagle zdałem sobie sprawę, że byłem potwornie głodny, a może to mój kac tylko zmienił obszar swojego działania. Niespiesznie wstałem i ustawiłem się jak reszta. Wyszliśmy po kolei. Rozejrzałem się dookoła. Z jednej strony był długi korytarz, od którego odchodziły w bok inne. We wnękach grubych ścian były wmontowane solidne stalowe drzwi, odgradzające takie cele jak nasza. Było stosunkowo mroczno, chłodno, większość lamp zwisających z sufitu, nie działała. Prawdę mówiąc było dość upiornie. Podeszliśmy do małego kwadratowego stolika, za którym siedział młody wojskowy i wydawał pożywienie. Czerstwy chleb ze smalcem, jeszcze nigdy nie smakował tak dobrze. W kuble obok stołu była woda i wielka aluminiowa chochla, z której chętnie skorzystałem, kiedy przyszła na mnie pora. Woda była również wyśmienita.
Wróciliśmy do celi. Zaczęły się ciche rozmowy. W naturalny sposób wszyscy
stworzyliśmy krąg i co jakiś czas padało pytanie: „A ty za co?”. Pierwszy wyspowiadał
się chłopak w moim wieku, który bez żenady przyznał, że na studniówce, u
koleżanki włamał się do sekretariatu i ukradł sto osiemdziesiąt tysięcy
złotych, co jak na tamte czasy było kwotą jeszcze bardziej zawrotną niż teraz.
Drugi, szczupły gość pod czterdziestkę, opowiadał jak to znalazł się na izbie wytrzeźwień,
pobił tamtejszy personel, a i milicjantom, którzy musieli reagować, tez się dostało.
Jego twarz nie wskazywała jednak żadnych oznak tak rozrywkowo spędzonego czasu.
„Człowiek po alkoholu szybko się goi” pomyślałem i nie zastanawiałem się nad
tym szczegółem już więcej. Trzeci, odziany w drogą, skórzaną kurtkę, opowiadał
jak pobił pasażera swojej taksówki, za to, że w brutalny sposób dobierał się do
swojej towarzyszki. To ona zadzwoniła na milicje i oskarżyła taksówkarza o
pobicie. Czwarty, już po pięćdziesiątce przygaszony gość, opisał z detalami,
jak to zdybał swoja żonę, z gościem, w domku za miastem. W związku z tym, że
jak sądził, nie dalby rady młodszemu gachowi, postanowił wspomóc się jednym z żywiołów
i podpalił cały dom, przemyślnie blokując wcześniej drogi wyjścia. Kiedy skończył
popłakał się i usunął się pod ścianę. Było jeszcze dwóch, którzy po pijaku
wdali się w przepychanki z milicjantami. Kiedy skończył drugi z nich oczy
wszystkich były utkwione we mnie. Ktoś spytał: „A ty?”. Nie wiedziałem jak
ubarwić moja, na tle innych, prozaiczną opowieść, wiec powiedziałem jak było: „Dorwali
mnie w Pałacu Prezydenckim” i dodałem parę szczegółów zajscia. Poczułem na
sobie szeroko otwarte oczy wszystkich. „O ja pierdole, synek. Tylko nie mów, że
jesteś student”. Zagaił taksówkarz. „Ano jestem” przyznałem bez nacisków. „To
ty prędko nie wyjdziesz” pocieszał bohater od bijatyki w izbie wytrzeźwień. „To
ty nie wiesz, że Gorbaczow jutro ma przyjechać? Teraz tam pewnie parkiety czeszą,
bo myślą, że ty jakąś bombę tam podłożyłeś. To masz przejebane, ale żeś się
wpierdolił.” Rzeczowo nakreślał sytuacje, w jakiej się znajdowałem.
Jakoś nie mogłem się zacząć martwić. Dobra strona tego kaca, było, to, że było mi dokładnie wszystko jedno. Ważne, że brzuszek był tymczasowo napełniony, mrozu nie odczuwałem, a do rozwiazywania równań różniczkowych, jak na razie nikt nie zmuszał. Jedyne, co mnie martwiło to brak sznurówek w moich dopiero, co zakupionych na giełdzie, śnieżno białych Adidasow GrandPrix. Z czasem jednak zaczęło cos się dziać. Co jakiś, pojawiające się w otworze w drzwiach usta, wykrzykiwały nazwiska i ludzie znikali, z celi, bezpowrotnie. Jako, że w celi pojawiłem się ostatni, prawdopodobnie ostatni ją opuszczę – pomyślałem. Zagadnąłem do młodego złodzieja, czy nie zadzwoniłby do mojej matki. Zgodził się od razu. Oczywiście nikt nie miał przy sobie nic do pisania. Wszystkie narzędzia potencjalnego mordu były skrupulatnie skonfiskowane w momencie przekroczenia progu tego przybytku. Wszyscy wytrzasnęli to, co jeszcze mieli w kieszeniach. Niewiele tego było, ale znalazło się parę nadpalonych zapałek i kawałek tekturki. Nabazgrałem numer telefonu, bez większej nadziei, że kiedykolwiek będzie mógł być odcyfrowany, bo sam ledwo, co potrafiłem odczytać to, co napisałem. Jednak jak się później okazało, złodziej wypełnił swoje zadanie znakomicie. Bezbłędnie odcyfrował moje pismo, zadzwonił i, i jak zeznawała później moja mama, powiedział: „Dobry wieczór. Proszę się nie martwic. Pani syn jest w areszcie na Wilczej. Musze lecieć. Dobranoc”.
Zaczęło mi się już nudzić, choć nie do tego stopnia, żebym maszerował od ściany
do ściany jak to co jakiś czas czynił których ze współaresztowanych. Chcąc nie
chcąc, zacząłem przypominać sobie wzory na transformaty Fouriera, potrzebne na
egzamin z teorii pola elektromagnetycznego, który miał się odbyć się za parę
dni. Na szczęście zanim się na poważnie, się do tego zabrałem wywołano moje
nazwisko. Znalazłem się znowu w tym samym pokoju, ale wojskowy się był inny,
choć miał takie same znaczki na pagonach. Tym razem obyło się bez czytania
pustej teczki, bo była ona już zapełniona całkiem przyzwoitym plikiem kartek.
Co oni tam napisali nie wiedziałem, ale zapowiadało się, że kolejne
przesłuchanie powiększy jej zawartość. Zaczęliśmy od samego początku.
Oczywiście strategicznie pominąłem fakt, nieortodoksyjnego wyjścia z
restauracji w celu uniknięcia płacenia rachunku, choć nie omieszkałem wspomnieć
o nieczynnej toalecie w restauracji. Miałem nadzieje, że Maciek przedstawił
podobny przebieg wypadków. Ostatecznie bezpieczeństwo państwa nie zależało
chyba od takich błahych detali, a przecież przesłuchiwany byłem w sprawie
najwyższej wagi, a takie przynajmniej odnosiłem wrażenie po tym jak zatroskany
był mój major. Opowiedziałem resztę, a raczej to co pamiętałem. Uparcie
trzymałem się linii, że użyliśmy Pałacu Namiestnikowskiego, jako publicznej
toalety, choć używałem określeń bardziej eufemistycznych. „To, dlaczego zwinęliście
cały bieżnik w korytarzu. Czego szukaliście?” podchwytliwie zapytał major
patrząc mi świdrująco w oczy? „Kolega chciał się pewnie przespać i nie miał się
czym przykryć” natychmiast odpowiedziałem. Nie mam pojęcia skąd ta odpowiedz przyszła
mi do głowy, ale byłą ona dla mnie zupełnie logiczna, a i major dziwnie łatwo ją
przeląkł. Widać taka logika pasowała, do ciężkich warunków, w jakich czasami
znajduje się wojsko i milicja. Było jeszcze parę standardowych pytań o przynależności,
moich rodziców i moja, ale negatywne odpowiedzi, zniechęciły majora do dalszej
rozmowy ze mną. Chyba nie było dobrych podstaw by upatrywać w mojej osobie
wroga narodu czy szpiega na rzecz zachodniego mocarstwa. Major wydal, przez
telefon parę komend. Do pokoju weszło dwóch starszych szeregowych i znowu
odbyliśmy przemarsz, przez kręte korytarze. Przed budynkiem stała milicyjna
Nyska. Major już siedział w niej na przednim siedzeniu. My wsiedliśmy z boku. Dojechaliśmy
na plac przed Kościołem Wizytek, wysiedliśmy. „No to jak weszliście na teren?”
spytał major. „Już mówiłem, brama była otwarta” odpowiedziałem zgodnie z prawdą,
albo raczej zgodnie z tym, w co układały się postrzępione fragmenty pamięci. „No,
ale jest zamknięta”. „No jest” przyznałem szarpiąc jej pręty zapalczywie. „No,
to jak weszliście?”. „Przez bramę”. Trojka wojskowych odwróciła się ode mnie
i zaczęła debatować nad czymś, od czasu
do czasu rzucając nieufne spojrzenie w moja stronę i wskazując palcami w różnych
kierunkach geograficznych. To było doprawdy nudne, a przygnębienie moje potęgował
widok odartych ze sznurowadeł aidsów. Oparty wtedy już o ogrodzenie, jakby od
niechcenia przeszedłem na druga stronę. Pręty w przyległej do bramy części
ogrodzenia, były na tyle oddalone od siebie, że bez trudu, ubrany w jak to
teraz nazywają t-shirt i cienką kurtkę zmieściłem się miedzy nimi. Zauważył to
jeden z milicjantów i od razu zerwał z pleców swój karabin i ryknął: „Ucieka!”.
Zanim jednak zdążył skierować lufę w moją stronę, ja już byłem z powrotem. Nikt
się już więcej nie odezwał. Zapakowaliśmy się do samochodu i przyjechaliśmy z
powrotem na Wilcza. Tam, w okienku wydano mi zawartość moich kieszeni, którą
ktoś musiał uprzednio przejąć, choć ja tego faktu nie pamiętam.
Przyjechałem do domu tramwajem. Zanim jeszcze postawiłem stopę za progiem
mieszkania, mama skomentowała: „No wreszcie się doigrałeś. Wychowałam bandziora.
Znowu się pociągów czepiałeś!” i rozpłakała się. Czym prędzej, bez słowa, zrzuciłem
pod szafkę adidasy, żeby upokarzający brak sznurowadeł, w najdroższym obuwiu w
rodzinie nie dokładał się jeszcze do dramatycznej sytuacji i zacząłem się
powoli rozbierać. „Cały jesteś?” mierząc mnie od stóp do głów, spytała mama.
„Chyba cały” niepewnie odpowiedziałem na to podchwytliwe pytanie. „Zjesz cos?” zapytała
znowu. Nie byłem głodny, ale zgodziłem się bez oporu, bo sadziłem, że spożycie wspólnego
posiłku powinno załagodzić trochę atmosferę. Tak też się stało, choć jadłem
sam. Mama popijała kawę. Jadłem i opowiadałem. Mama, choć w dalszym czasie
jeszcze przez łzy, czasami się już uśmiechała.
Parę dni później powiedziała mi, że cale ogrodzenie terenu Pałacu
Namiestnikowskiego, zostało wzmocnione bardzo drobną siatką. W taki to sposób potrzeba
oddania moczu przysłużyła się zwiększeniu bezpieczeństwa narodowego.
No comments:
Post a Comment