Sunday, September 23, 2012

Sprawa bezpieczeństwa państwowego



                 To było w Mikołajki. Niby grudniowy dzień, ale pewnie globalne ocieplenie dawało nam pierwsze znaki o swoim istnieniu, bo było wyjątkowo ciepło. Zadzwonił Maciek. „Może byśmy cos wypili” – zaproponował zaraz po przywitaniu. Nawet głupio by było się wymówić. Wiadomo przecież, ze prania robić nie będę, a uczyć się do sesji tym bardziej. Maciek zjawił się na wycieraczce mojego mieszkania około trzeciej, ale zanim sam się ukazał, w ramie drzwi zobaczyłem jego wyciągnięte ręce, trzymające dwie półlitrowe flaszki Żytniej, które pewnie zwinął swojemu ojcu, bo kartki na wódkę już dawno przepiliśmy, a mety nie były jeszcze czynne. „Super,  Maciek, Wchodź, Siemasz” rzuciłem zapraszająco. Rozgościliśmy się w moim maleńkim pokoiku. Z kolumn poszedł natychmiast jakiś łomot, żeby zabić każdą sensowną konwersację. W lodówce upolowałem cos, co by, kulturowo, pasowało do zacnego trunku. Postawiłem wszystko na biurku i w tym momencie zadzwoniła mama. Powiedziała, że właśnie wraca i będzie pracować w domu.  Znając charakter jej pracy, wiedziałem, że wycinkami prasowymi, zajmie pewnie cale mieszkanie, tak że nawet nie będzie można przejść do łazienki, a po pijaku takie przejście, byłoby tym bardziej niebezpieczne. Oznajmiłem tę przykrą nowinę Maćkowi, który jednym zamachem zgarnął flaszki do swojej teczki, ja porwałem z talerzyka parę konserwowych ogórków. Kotu, który zaintrygowany zapachem, już zamierzał wskoczyć na biurko, aby dobrać się do tych paru plasterków kiełbasy, rzuciłem suche: „Powiedz mamie, żeby nie czekała z jedzeniem” i pomknęliśmy schodami w dół do windy. Jak zwykle coś z nią nie grało, co poirytowało nas jeszcze bardziej. „Co oni tam robią?” spytał Maciek podkreślając zainteresowanie tematem silnym kopniakiem w drzwi. „To może się napijemy?” zaproponowałem, w nadziei ukojenie jego nerwów. Te dwie butelki musiały być chyba syjamskie siostry, bo znowu, pojawiły się w Maćkowych dłoniach razem. Kiedy jedna flaszka była już odbezpieczona, zobaczyliśmy, że winda nadjeżdża. W tym momencie mój pijacki duch dal znać o sobie po raz pierwszy tego wieczora. Odkręciłem zakrętkę z drugiej butelki, którą Maciek nadal trzymał w ręku, a potem wygrzebałem z raportówki dwa ogórki. Wymieniliśmy się sprzętami i weszliśmy do windy, która właśnie ze szczękiem stanęła na naszym piętrze. Nacisnąłem nadpalony guzik z ledwo rozpoznawalna literą P i rzuciłem: „Niech się buja betoniara!” wznosząc butelkę w jednoznacznym geście zachęty. W okolicy czwartego pietra moja butelka była już pusta. Maciek trochę krztusił się nad swoja, ale z windy wyszedł zwycięsko  już nadgryzając ogórka. Ostatnim czknieniem świadomości, postanowiliśmy na Starówkę udać się na piechotę, co może wyszło nam na dobre, jednak nie było ekonomiczne bo na miejsce, w którym rozegrały się dalsze wypadki przyszliśmy prawie trzeźwi.

                Mimo pewnego potencjału kalorycznego, śniadanie i obiad złożone z poł litra wódki i ogórka nie były specjalnie pożywne, wiec Maciek zarekomendował wejście do knajpy. Skoro Maciek proponuje, znaczy się, że ma pieniądze. Ja tego dnia nie śmierdziałem groszem, o czym chyba nawet nie musiałem informować. Idąc Krakowskim Przedmieściem przechodziliśmy akurat koło „Na Trakcie”, wiec padło na tę restaurację. Kelner pokazał nam dwuosobowy stolik tuż przy wejściu na zaplecze. Zamówiliśmy jakieś nieprawdopodobnie wykwintne potrawy. Maciek placek po węgiersku, ja gulasz i na początek dwie setki wódki. Wódka wjechała na stol oczywiście pierwsza, wiec nie miała nawet szans doczekać do zakąski, którą danie główne miało być tego wieczora. Stumililitrowych kieliszków wódki pojawiło się na stole jeszcze kilka i chyba musiały dodatkowo wspomóc  to czym już byliśmy znietrzeźwieni, bo nagle wszystko na około zaczęło pływać. Toaleta była cały czas zajęta, co doprowadziło Macka do wściekłości, a może tylko usprawiedliwiło jego niechęć lub niemożność zapłacenia rachunku. „Wychodzimy” stanowczo stwierdził, podał mi moja raportówkę i silnie pociągnął za mankiet. Nie wiem skąd było tyle siły, w tym niewielkim człowieku, ale czułem się jakbym frunął w powietrzu. Maciek chyba źle obliczył trajektorie naszego lotu, bo zamiast w drzwi całym impetem wcelowaliśmy w ogromne okno wychodzące na Krakowskie Przedmieście. Przeszliśmy przez nie jak przez przysłowiowe masło. Dźwięk tłukącego się o chodnik szkła oznajmił nam, co się stało, wiec nawet nie musieliśmy oglądać się za siebie. Tak długo jak żaden z nas nie miał obciętej kończyny, wszystko było w najlepszym porządku. Dla bezpieczeństwa przebiegliśmy jednak kilkadziesiąt metrów i zatrzymaliśmy się przy TIRze zaparkowanym naprzeciwko Palacu Prezydenckiego, aby Maciek, po całym dniu picia, mógł załatwić to, co nie umożliwiła mu zajęta toaleta w restauracji.

                   Nie wiadomo skąd pojawił się jakiś gruby, umazany smarem człowiek, wymachujący, czymś co przypominało giętką rurkę czy sprężynę. W innym wypadku stawił bym mu czoła, ale byłem w zbyt dobrym humorze by wdawać się w wymianę  argumentów, z tym brudnym człowiekiem. Przebiegliśmy na druga stronę ulicy i przeszliśmy przez uchyloną bramę w ogrodzeniu, tuż przy wrotach do kościoła Karmelitanek. „W kościele chcesz szczać?” Nieświadom struktury otaczających mnie obiektów stanowczo zaprotestowałem. Ale Macka już nie było, a ja stałem na początku białego długiego korytarza, wysłanego miękkim bieżnikiem. Przypomniało mi się coś, co kiedyś słyszałem o różnych fazach delirium. „Acha, to to tak wygląda. To nie takie straszne. Wręcz przeciwne” W tym momencie i ja poczułem nacisk na pęcherz. Naciskałem na klamki kolejnych drzwi, ale wszystkie stały niewzruszone. W pewnym momencie, stanąłem przed zapraszająco uchylonymi. Wszedłem do środka, i znalazłem się w przepięknej łazience. Trzy kabiny, a po przeciwległej stronie rząd czterech umywalek, że złotymi kranami i kurkami. Śnieżnobiałe ręczniki, mydełka, flakoniki i ogólny zapach świeżości i nieosiągalnego dobrobytu. Wszedłem do jednej kabiny. Przywróciłem równowagę płynów w moim organizmie. Spuściłem wodę i jak tylko uchyliłem drzwi od kabiny, moja twarz wylądowała na przemile chłodnych kafelkach podłogowych i gdyby nie ból w wykręcanych barkach i w łokciach pewnie tak bym chciał pozostać. Nade mną pracowało dwóch wojskowych, którzy starając się założyć mi kajdanki, wrzeszczeli na siebie: „Ale jak oni tutaj, kurwa, wleźli? Kto stał na warcie?”. Nie wyrywałem się. Zabawne było przyglądać się w kafelkowych odbiciach, jak tych dwóch młodych ludzi, nie może sobie poradzić z zupełnie poddanym ciałem pijanego człowieka. W końcu, kiedy okiełznali już kajdanki, postawili mnie na nogi i wyprowadzili z tego przybytku dobrobytu. Na końcu korytarza zobaczyłem kolejnych dwóch żołnierzy, którzy jakby rozwijali ten piękny miękki bieżnik. I tu urwał mi się film.

                Obudziłem się obolały i zmarznięty na betonowej lawie, w ciemnej celi. Gdyby nie towarzystwo gigantycznego kaca, mogłem powiedzieć, żeby byłem sam. Starałem się nie zwracać na niego uwagi i go przeczekać. Usnąłem znowu. Obudził mnie szczęk otwieranych metalowych drzwi do celi, do której wepchnięto na poł przytomnego Maćka. Spać już nie wypadało. Jakoś jedyne pytanie, na które chciałem znać odpowiedz to było, czy trafił do toalety, ale wielka mokra plama na jego spodniach odpowiadała na to pytanie nawet zbyt dokładnie. Maciek nie był w formie. Nie powiedział ani słowa. Zdjął spodnie, rzucił je w kąt i zaległ nieruchomo na ławie po drugiej stronie celi. Wszystko było jasne. Miał gorszego kaca ode mnie. Kiedy się obudziłem po raz kolejny Maćka znowu nie było w celi. W drzwiach stal wojskowy i kiwał na mnie palcem. Zgramoliłem się niespiesznie i udałem się w nieznanym kierunku po ciemnych i nieprzyjemnych korytarzach. Nie wiem, co to był za budynek, ale niczym nie przypominał tego eleganckiego, który w chwili, gdy tego najbardziej potrzebowałem, udostępnił mi swoja łazienkę. Szliśmy tak i szliśmy zakręcając co raz, wchodząc, schodząc po schodach, aż trafiliśmy do pokoju, który również kusił na poł otwartymi drzwiami. Żołnierz, wpychając mnie do środka, rzucił zapraszające „Usiąść!”. Z przyjemnością usiadłem, bo od chodzenia po tych krętych korytarzach zrobiło mi się już trochę słabo. Byłem sam. Pokój był niewielki, było w nim tylko biurko, szafa, krzesło i mały stołek w kącie. Ten szczególny wystrój przypomniał mi natychmiast sceny z filmu „Przesłuchanie”. To właśnie miało nastąpić, ale aby uspokoić zatroskanego czytelnika, dodam, że mamy lata osiemdziesiąte i ludzi się już w Polsce nie torturuje, o czym zapewne jeszcze nie wiedział mój przeklęty kac.

                Bocznymi drzwiami wszedł oficer w randze majora, o ile dobrze odcyfrowałem, pływające na jego pagonach, znaczki. Z szuflady wyciągnął papierowa teczkę, z namaszczeniem rozplątywał tasiemki, którymi była związana. Odchylił się na krześle do tylu, rozpostarł ją i wpatrywał się w jej zawartość , z przekąsem cmokając. Co jakiś czas mówił pod nosem: „No tak, No tak, No ładnie, ładnie. Cieeekaaawe”. Pomimo, ze nie byłem wtajemniczony w jej reguły, mnie tez się ta zabawa zaczęła podobać. Zapewne istotnym było rozgryzienie, dlaczego w odbiciu w drzwiach szafy, stojącej za plecami majora, teczka była zupełnie pusta. Aby pokapować się, co jest grane postanowiłem wytężyć resztę, pozostałych po wieczornej rzezi, neuronów. Niestety, w solidarności z wymordowanymi kolegami, kategorycznie zastrajkowały. Światło w mojej głowie zgasło po raz drugi.

                Kiedy otworzyłem oczy byłem w niewielkim, ciemnym pomieszczeniu, jakby wydłubanym w bloku skalnym. Leżałem na występie z jednej ścian. Powierzchnia była nierównomiernie przykryta cienka warstwą słomy. Z mojej jednej i z drugiej strony leżało dwóch gości. Dwóch maszerowało od ściany do ściany. „Obudziłeś  się?” zapytał ten najbliżej mnie. Mój kac podszepnął natychmiast mi, żebym nie wdawał się w żadne rozmowy. Uległem namowie. Naciągnąłem kurtkę na głowę i zamknąłem oczy, ale spać już nie mogłem. Powoli zaczęło do mnie docierać to, to gdzie się znalazłem. Po jakimś czasie usiadłem i oceniłem sytuacje. W celi, bo chyba była to cela, było nas siedmiu. Goście w rożnym wieku. Nikt się nikim nie interesował. Zapewne tak jak ja kontemplował to, co się właściwie stało, i co teraz począć. W pewnym momencie, w ciężkich stalowych drzwiach, otworzyło się małe okienko i widoczne w nim usta wydały polecenia: „Powstać!” „Pod ścianę!” „Jedzenie!”.  Nagle zdałem sobie sprawę, że byłem potwornie głodny, a może to mój kac tylko zmienił obszar swojego działania. Niespiesznie wstałem i ustawiłem się jak reszta. Wyszliśmy po kolei. Rozejrzałem się dookoła. Z jednej strony był długi korytarz, od którego odchodziły w bok inne. We wnękach grubych ścian były wmontowane solidne stalowe drzwi, odgradzające takie cele jak nasza. Było stosunkowo mroczno, chłodno, większość lamp zwisających z sufitu, nie działała. Prawdę mówiąc było dość upiornie. Podeszliśmy do małego kwadratowego stolika, za którym siedział młody wojskowy i wydawał pożywienie. Czerstwy chleb ze smalcem, jeszcze nigdy nie smakował tak dobrze. W kuble obok stołu była woda i wielka aluminiowa chochla, z której chętnie skorzystałem, kiedy przyszła na mnie pora. Woda była również wyśmienita. 

               Wróciliśmy do celi. Zaczęły się ciche rozmowy. W naturalny sposób wszyscy stworzyliśmy krąg i co jakiś czas padało pytanie: „A ty za co?”. Pierwszy wyspowiadał się chłopak w moim wieku, który bez żenady przyznał, że na studniówce, u koleżanki włamał się do sekretariatu i ukradł sto osiemdziesiąt tysięcy złotych, co jak na tamte czasy było kwotą jeszcze bardziej zawrotną niż teraz. Drugi, szczupły gość pod czterdziestkę, opowiadał jak to znalazł się na izbie wytrzeźwień, pobił tamtejszy personel, a i milicjantom, którzy musieli reagować, tez się dostało. Jego twarz nie wskazywała jednak żadnych oznak tak rozrywkowo spędzonego czasu. „Człowiek po alkoholu szybko się goi” pomyślałem i nie zastanawiałem się nad tym szczegółem już więcej. Trzeci, odziany w drogą, skórzaną kurtkę, opowiadał jak pobił pasażera swojej taksówki, za to, że w brutalny sposób dobierał się do swojej towarzyszki. To ona zadzwoniła na milicje i oskarżyła taksówkarza o pobicie. Czwarty, już po pięćdziesiątce przygaszony gość, opisał z detalami, jak to zdybał swoja żonę, z gościem, w domku za miastem. W związku z tym, że jak sądził, nie dalby rady młodszemu gachowi, postanowił wspomóc się jednym z żywiołów i podpalił cały dom, przemyślnie blokując wcześniej drogi wyjścia. Kiedy skończył popłakał się i usunął się pod ścianę. Było jeszcze dwóch, którzy po pijaku wdali się w przepychanki z milicjantami. Kiedy skończył drugi z nich oczy wszystkich były utkwione we mnie. Ktoś spytał: „A ty?”. Nie wiedziałem jak ubarwić moja, na tle innych, prozaiczną opowieść, wiec powiedziałem jak było: „Dorwali mnie w Pałacu Prezydenckim” i dodałem parę szczegółów zajscia. Poczułem na sobie szeroko otwarte oczy wszystkich. „O ja pierdole, synek. Tylko nie mów, że jesteś student”. Zagaił taksówkarz. „Ano jestem” przyznałem bez nacisków. „To ty prędko nie wyjdziesz” pocieszał bohater od bijatyki w izbie wytrzeźwień. „To ty nie wiesz, że Gorbaczow jutro ma przyjechać? Teraz tam pewnie parkiety czeszą, bo myślą, że ty jakąś bombę tam podłożyłeś. To masz przejebane, ale żeś się wpierdolił.” Rzeczowo nakreślał sytuacje, w jakiej się znajdowałem.

                Jakoś nie mogłem się zacząć martwić. Dobra strona tego kaca, było, to, że było mi dokładnie wszystko jedno. Ważne, że brzuszek był tymczasowo napełniony, mrozu nie odczuwałem, a do rozwiazywania równań różniczkowych, jak na razie nikt nie zmuszał. Jedyne, co mnie martwiło to brak sznurówek w moich dopiero, co zakupionych na giełdzie, śnieżno białych Adidasow GrandPrix. Z czasem jednak zaczęło cos się dziać. Co jakiś, pojawiające się w otworze w drzwiach usta, wykrzykiwały nazwiska i ludzie znikali, z celi, bezpowrotnie. Jako, że w celi pojawiłem się ostatni, prawdopodobnie ostatni ją opuszczę – pomyślałem. Zagadnąłem do młodego złodzieja, czy nie zadzwoniłby do mojej matki. Zgodził się od razu. Oczywiście nikt nie miał przy sobie nic do pisania. Wszystkie narzędzia potencjalnego mordu były skrupulatnie skonfiskowane w momencie przekroczenia progu tego przybytku. Wszyscy wytrzasnęli to, co jeszcze mieli w kieszeniach. Niewiele tego było, ale znalazło się parę nadpalonych zapałek i kawałek tekturki. Nabazgrałem numer telefonu, bez większej nadziei, że kiedykolwiek będzie mógł być odcyfrowany, bo sam ledwo, co potrafiłem odczytać to, co napisałem. Jednak jak się później okazało, złodziej wypełnił swoje zadanie znakomicie. Bezbłędnie odcyfrował moje pismo, zadzwonił i, i jak zeznawała później moja mama, powiedział: „Dobry wieczór. Proszę się nie martwic. Pani syn jest w areszcie na Wilczej. Musze lecieć. Dobranoc”.

                 Zaczęło mi się już nudzić, choć nie do tego stopnia, żebym maszerował od ściany do ściany jak to co jakiś czas czynił których ze współaresztowanych. Chcąc nie chcąc, zacząłem przypominać sobie wzory na transformaty Fouriera, potrzebne na egzamin z teorii pola elektromagnetycznego, który miał się odbyć się za parę dni. Na szczęście zanim się na poważnie, się do tego zabrałem wywołano moje nazwisko. Znalazłem się znowu w tym samym pokoju, ale wojskowy się był inny, choć miał takie same znaczki na pagonach. Tym razem obyło się bez czytania pustej teczki, bo była ona już zapełniona całkiem przyzwoitym plikiem kartek. Co oni tam napisali nie wiedziałem, ale zapowiadało się, że kolejne przesłuchanie powiększy jej zawartość. Zaczęliśmy od samego początku. Oczywiście strategicznie pominąłem fakt, nieortodoksyjnego wyjścia z restauracji w celu uniknięcia płacenia rachunku, choć nie omieszkałem wspomnieć o nieczynnej toalecie w restauracji. Miałem nadzieje, że Maciek przedstawił podobny przebieg wypadków. Ostatecznie bezpieczeństwo państwa nie zależało chyba od takich błahych detali, a przecież przesłuchiwany byłem w sprawie najwyższej wagi, a takie przynajmniej odnosiłem wrażenie po tym jak zatroskany był mój major. Opowiedziałem resztę, a raczej to co pamiętałem. Uparcie trzymałem się linii, że użyliśmy Pałacu Namiestnikowskiego, jako publicznej toalety, choć używałem określeń bardziej eufemistycznych. „To, dlaczego zwinęliście cały bieżnik w korytarzu. Czego szukaliście?” podchwytliwie zapytał major patrząc mi świdrująco w oczy? „Kolega chciał się pewnie przespać i nie miał się czym przykryć” natychmiast odpowiedziałem. Nie mam pojęcia skąd ta odpowiedz przyszła mi do głowy, ale byłą ona dla mnie zupełnie logiczna, a i major dziwnie łatwo ją przeląkł. Widać taka logika pasowała, do ciężkich warunków, w jakich czasami znajduje się wojsko i milicja. Było jeszcze parę standardowych pytań o przynależności, moich rodziców i moja, ale negatywne odpowiedzi, zniechęciły majora do dalszej rozmowy ze mną. Chyba nie było dobrych podstaw by upatrywać w mojej osobie wroga narodu czy szpiega na rzecz zachodniego mocarstwa. Major wydal, przez telefon parę komend. Do pokoju weszło dwóch starszych szeregowych i znowu odbyliśmy przemarsz, przez kręte korytarze. Przed budynkiem stała milicyjna Nyska. Major już siedział w niej na przednim siedzeniu. My wsiedliśmy z boku. Dojechaliśmy na plac przed Kościołem Wizytek, wysiedliśmy. „No to jak weszliście na teren?” spytał major. „Już mówiłem, brama była otwarta” odpowiedziałem zgodnie z prawdą, albo raczej zgodnie z tym, w co układały się postrzępione fragmenty pamięci. „No, ale jest zamknięta”. „No jest” przyznałem szarpiąc jej pręty zapalczywie. „No, to jak weszliście?”. „Przez bramę”. Trojka wojskowych odwróciła się ode mnie i  zaczęła debatować nad czymś, od czasu do czasu rzucając nieufne spojrzenie w moja stronę i wskazując palcami w różnych kierunkach geograficznych. To było doprawdy nudne, a przygnębienie moje potęgował widok odartych ze sznurowadeł aidsów. Oparty wtedy już o ogrodzenie, jakby od niechcenia przeszedłem na druga stronę. Pręty w przyległej do bramy części ogrodzenia, były na tyle oddalone od siebie, że bez trudu, ubrany w jak to teraz nazywają t-shirt i cienką kurtkę zmieściłem się miedzy nimi. Zauważył to jeden z milicjantów i od razu zerwał z pleców swój karabin i ryknął: „Ucieka!”. Zanim jednak zdążył skierować lufę w moją stronę, ja już byłem z powrotem. Nikt się już więcej nie odezwał. Zapakowaliśmy się do samochodu i przyjechaliśmy z powrotem na Wilcza. Tam, w okienku wydano mi zawartość moich kieszeni, którą ktoś musiał uprzednio przejąć, choć ja tego faktu nie pamiętam. 

               Przyjechałem do domu tramwajem. Zanim jeszcze postawiłem stopę za progiem mieszkania, mama skomentowała: „No wreszcie się doigrałeś. Wychowałam bandziora. Znowu się pociągów czepiałeś!” i rozpłakała się. Czym prędzej, bez słowa, zrzuciłem pod szafkę adidasy, żeby upokarzający brak sznurowadeł, w najdroższym obuwiu w rodzinie nie dokładał się jeszcze do dramatycznej sytuacji i zacząłem się powoli rozbierać. „Cały jesteś?” mierząc mnie od stóp do głów, spytała mama. „Chyba cały” niepewnie odpowiedziałem na to podchwytliwe pytanie. „Zjesz cos?” zapytała znowu. Nie byłem głodny, ale zgodziłem się bez oporu, bo sadziłem, że spożycie wspólnego posiłku powinno załagodzić trochę atmosferę. Tak też się stało, choć jadłem sam. Mama popijała kawę. Jadłem i opowiadałem. Mama, choć w dalszym czasie jeszcze przez łzy, czasami się już uśmiechała.   
  
               Parę dni później powiedziała mi, że cale ogrodzenie terenu Pałacu Namiestnikowskiego, zostało wzmocnione bardzo drobną siatką. W taki to sposób potrzeba oddania moczu przysłużyła się zwiększeniu bezpieczeństwa narodowego.

No comments:

Post a Comment